Nocny
furiat
Miałem piętnaście lat i głowę pod sam sufit nafaszerowaną marzeniami i planami, które, byłem pewny, wszystkie zostaną spełnione.
Rodzina, z uwagi na mój poważny wiek, wybrała
mnie jako przedstawiciela, który załatwić ma świąteczną, jak
najbardziej wyjątkową i piękną choinkę. Była jeszcze głęboka
komuna i choinki, nie tak jak dziś, specjalnie popakowane, starannie
poustawiane, wyselekcjonowane i umyte, stały wszędzie czekając na
klienta, lecz sprzedawane były wprost z samochodu, skąd rzucano je
w wyciągane jak najwyżej dłonie zebranego i walczącego ze sobą
tłumu.
Trzeba było dosłownie ją wyrwać i chyba słowo
to stamtąd zostało przeniesione i wpisane we wszystkie słowniki,
gdzie mieszka aż do dziś.
Zadanie na mnie nałożone, chociaż nie łatwe,
dodawało mi skrzydeł, sprawiło, że czułem się jakby większy,
wyższy i ważny jak nigdy jeszcze dotąd. Sprzedawano je na placu w
centrum mojego miasta, w którym dziś stoi obcym kapitałem
wybudowane przepiękne Galaxy.
Chodziłem na kolejne dostawy wystawiając swoje
dłonie najwyżej jak potrafiłem, lecz stając nawet na palcach,
daleko odbiegałem wzrostem od wszystkich tych krwiożerczych,
wrogich i wokoło mnie zgromadzonych. Mijały kolejne dni, a ja wciąż
wracałem do domu bez niczego, kolejny raz pokonany, wyprzedzony,
przechytrzony lub zrobiony po prostu w wała.
Kilkakrotnie miałem już ją w swoich rękach,
trzymałem mocno lecz moje dłonie były jeszcze tak słabe, tak
liche i tam mało stanowcze, że wystarczyło zaledwie jedno
szarpnięcie, bym na powrót stał jak nikt i jak nic, patrzył ze
zdziwieniem, że coś, co wydawało się być już moje, moim po raz
kolejny nie było.
Wciąż pamiętam pomysły które samoistnie
pojawiać zaczynały się w mojej głowie, rozmyślałem o wysokiej
skrzynce, o szczudłach lub sprężynach, które dodawały mi
wzrostu, i trochę chociaż wyrównywałyby moje mizerne jakże
szanse.
Mróz nie odpuszczał, a ciągłe opady śniegu
malowały niesamowicie piękną, chociaż mroźną i nieprzyjazną
zimę. Zimę jak zresztą każda, którą pamiętam z tamtych
minionych już dawno lat. Dziś wiem, jakim byłem szczęściarzem,
moja córka zimy takiej już u nas nie zobaczy i z uwagi na globalne
ocieplenie nie ma na to żadnych szans. Na każdym podwórku
lodowisko, na wszystkich zamki budowane ze śniegu służące nam
jako fortece, bunkry i inne bezpieczne przed atakującymi nas
schronienia.
Święta zbliżały się galopem, a narożnik
pokoju, w którym powinna ona już dawno stać, nadal świecił
pustką.
Trzeciego dnia, nie wiadomo z jakiej przyczyny,
choinek nie było. Właściciele zapewniali wprawdzie, że zaraz je
przywiozą, lecz robiło się późno a ich wciąż na placu było
brak. Stałem. Uparłem się, i poza mijającym czasem nie traciłem
przecież nic. Było bardzo zimno, ciemno, nieprzyjemnie i źle,
stali i inni, lecz ku mojej radosze było ich znacznie niż
poprzednio, niż zawsze, mniej. W końcu, około pierwszej w nocy,
przyjechali, przywieźli całą furę i wskakując na jej górę
zaczęli rzucać choinkami na prawo i lewo.
Sama wpadła mi w dłonie, złapałem mocno jak
nigdy przedtem za dolne najgrubsze jej gałęzie i mocno pociągnąłem
w swoją stronę. Nie czując oporu szarpnąłem jeszcze raz i
ciągnąc wciąż, powoli zacząłem wychodzić poza nadal walczący
ze sobą tłum. Stanąłem z boku i nie mogąc w to uwierzyć
oglądałem ją ze wszystkich możliwych stron. Była piękna,
zielona i pachniała lasem, przewyższając zarówno w pionie jak i w
poziomie wszystkie moje na jej temat najśmielsze wyobrażenia.
Byłem dumny jak dotąd nikt i trzymanym na taką
ewentualność sznurkiem fachowo, na tyle na ile tylko potrafiłem,
poobwiązywałem ją wokoło. Zapłaciłem i w końcu wyszedłem.
Szczęśliwy ale i wykończony patrzyłem w głąb
szczecińskich pustych o tej godzinie ulic, były tajemnicze, jakby
nieme, nieznajome jakby i takie jakbym nigdy przedtem jeszcze ich nie
widział. Spietrany, że w domu dostanę w łeb, postanowiłem
przyspieszyć i pojechać do niego tramwajem. Nawet długo nie
czekałem, szybko wgramoliłem się do środka ciągnąc za sobą
swój jakże dla mnie cenny skarb. Wsiadłem do drugiego wagonu i z
zadowoleniem spostrzegłem, że jestem, że jadę w nim sam. Choinkę
położyłem na podłodze pomiędzy siedzeniami, wygodnie się
rozsiadając i prostując cierpiące od długiego stania nogi. Jadę
z zadowoleniem patrząc na migające tuż za oknami obrazy, kątem
oka podziwiając to, co leżało na podłodze i ciesząc się jak
dzieciak, którym przecież wciąż w tamten czas jeszcze byłem.
Na następnym przystanku do wagonu wtoczył się
pijany w trupa typ, od progu już bluzgając, że na jego drodze leży
coś, co utrudnia i tak ciężkie dla niego dziś się
przemieszczanie. Psioczył na mój temat i nawet moje tłumaczenia,
moje przeprosiny nie zmieniły potoku złowieszczo pod sufitem
wiszących nagle słów.
Zrobiło się nieswojo, niewygodnie i źle, na
następnym wysiadam, pomyślałem, być może tylko tak, aby dodać
sobie samemu otuchy. Przestaję się tłumaczyć i niepotrzebnie
przepraszać, gdyż odnosi to odmienny od zamierzonego przeze mnie
skutek, siedzę wtulony w siebie, będąc pewnym, że w ten sposób
zrobiło mnie się jakby tak nagle całe szczęście mniej.
Dojeżdżam, tramwaj w końcu się zatrzymuje, łapię za pień i
chce jak najszybciej z niego wyjść, ciągnę z całych sił, ale
nie idzie. Pewny że gdzieś się zaklinowała obróciłem głowę i
zbaraniałem, widzę że współtowarzysz trzyma jej drugi koniec i
mocno szarpie w swoim kierunku. Ciągnę więc mocniej, mając
nadzieję, że to tylko jakiś głupi żart, że puści, że wszystko
się lada chwila skończy i będę się z tego wszystkiego jeszcze
śmiał...
Tramwaj rusza i z przerażeniem widzę, jak mija
mój przystanek, oczom swoim nie wierzę nie mając pojęcia, co się
tutaj wyrabia? Potwór wrzeszczy i używa słów, których nigdy
jeszcze dotąd nie słyszałem, straszy i pokazuje, co też ze mną
zrobi, jak tylko chociaż na chwilę dopadną mnie jego wielkie jak
dwa bochny wiejskiego chleba, potężne dłonie.
Tramwaj pędzi, a w środku istny pat, nie
puszczam, gdyż puścić przecież nie mogę, nie chcę i nie mam
najmniejszego zamiaru, aby zrobić tak. Nie rozumiem, gubię się,
boję się, bojąc się tak potwornie, aż skali strachu brak.
Bezpieczny tylko na tyle, na ile choinka mnie od niego osłania i
świadomy tego, że jak zasłona zniknie, na chwilę mnie chociażby
odsłaniając, w przeciągu sekundy zaledwie zginę. W oczach mojego
prześladowcy widać, że nie żartuje, a w słowach jego czuć, iż
nie odpuści, jestem bezsilny, poważnie zagrożony i nijaki, czuję,
że nie mam żadnych, jakichkolwiek, najmniejszych nawet szans.
Oczami swoimi poszukuję skądkolwiek
jakiejkolwiek, najmniejszej chociażby iskierki pomocy, nic tylko
zewnętrzny pęd i wewnętrznie rosnące wciąż przerażenie.
Naprzeciw wpatrzone dziwnie, pełne szaleństwa, jakby przekrwione
nienawiścią oczy, pewne swojej siły, swojej bezczelności i swojej
nade mną miażdżącej potwornie mnie przewagi,
Zbieram resztki sił i gdy dojeżdżam do
następnego przystanku ciągnę ze wszystkich sił, oczy z wysiłku
mi na wierzch wychodzą, lecz zaparte porządnie bydlę tylko się do
mnie szyderczo uśmiecha. W pełni już zdesperowany zmieniam
kierunek i teraz to ja w jego stronę bezwiedną całej akcji choinką
zaczynam nacierać. Bydlak zbaraniał i to, chyba, mnie uratowało?
Zaskoczony obrotem sprawy i kierunkiem natarcia
traci równowagę, a chcąc ją na powrót przywołać, puszcza
czubek od wieków, mi się zdawało, trzymanej choinki. Jednym
zaledwie skokiem jestem już w drzwiach wagonu, ciągnę tuż za sobą
nie stawiający już żadnych oporów dobytek i wyskakuję na
zewnątrz.
Biegnę, biegnę tak, że ustalam, biję chyba
wszystkie nowe olimpijskie rekordy. Biegnę, wcale a wcale się za
siebie nie oglądając, a nie słysząc tupotu nóg jest mi lżej,
spokojniej jakby, gdyż nie jestem przez niego goniony.
Nagle docierać zaczyna do uszu moich potworny, z
bydlęcej jakby, a nie z człowieczej krtani wydobywający się ryk.
Ludzie pomocy! Ludzie ratunku! Złodziej! Łapać
złodzieja!
Milicja, ludzie, ukradł mi choinkę!
Ulica pusta, nocny spokojny, śpiący, niemy jakby
czas, echo odbijane od ścian wali takim rykiem, że setnie dubluje
ten dziwnym, bijący, skowyczący wrzask. Gubię się po raz kolejny,
nie wiedząc wcale, co się tutaj wokoło mnie wyrabia?
Biegnę, nagle tracąc pewność kto, komu chciał
zrobić prawdziwe kuku? Biegnę wzdłuż znajdującej się tutaj
komendy milicji, powoli sam będąc przekonany, że to ja jestem
prawdziwym sprawcą kradzieży. Po raz kolejny czuję przerażenie.
Ten skowyt rannego śmiertelnie zwierzęcia, ten
ryk konającego w męczarniach bydlęcia obudzi wnet śpiących na
pryczach zomowców i nim zdążę się wytłumaczyć, rozpłakać z
rozpaczy, będę, być może na zawsze już, na amen już, być może
na śmierć już spałowany.
Jego wycie, ten nieludzki skowyt, ten bólu pełen
ryk pamiętam jeszcze do dziś. Nawet jakbym bardzo tego chciał, nie
potrafiłbym znaleźć odpowiednich słów, aby w całej pełni
opisać jego dziwne, gdyż nie ludzkie aż w swoim brzmieniu,
ujadanie.
Do domu wbiegłem bordowy, z tętnem sięgającym
poziomem samych gwiazd, choinkę postawiłem w przedpokoju i bez
duszy siadłem w wolnym o tej porze już fotelu. Zgromadzili się
wokoło zachwalając choinkę i pod niebiosa wynosząc moją wielką
samodzielność.
Zadawali pytania, jeden przez drugiego wyczekując
odpowiedzi, a ja chciałem im zdać szybko relację, lecz nie
potrafiłem wydobyć z siebie jednego chociażby słowa. Siedząc
tak, dysząc tak, sapiąc tak jak zwierz i chcąc to wszystko z
siebie wywalić, zapomniałem, przerażony, jak to robi się.
Zrobili mi herbatę, dali jakieś kanapki i
prosili, abym zjadł, piłem łapczywie biegiem i przeżyciami swoimi
zmęczony, ale nie mogłem nic jeść.
W końcu, jako tako wypoziomowany, powoli i z
mozołem opisałem im wszystko, co mnie w przeciągu ostatnich
zaledwie dwudziestu minut spotkało. Mówiłem jąkając się, miałem
tak już od ósmego roku życia i jeszcze nawet dziś, w sytuacjach
kryzysowych i takich, podczas których zostaje postawiony tak jakby
pod ścianą, jąkanie powraca, będąc stałą moich szczenięcych
przeżyć pamiątką.
To nie tak, abym jego o cokolwiek obwiniał, o
cokolwiek pretensje do niego miał, zjawił się znikąd i przez
chwilę był wypełnieniem zaledwie ułamka jednego mojego życiowego
dnia. Taka widać była jego rola i miał on mi się w ten, a nie
inny sposób pokazać.
Na drugi dzień dziewczyny ubrały choinkę i
chociaż wszyscy bez wyjątku ją zachwalali, dla mnie w przeciągu
tamtych wiecznych, wydawało mi się, chwil, straciła jakikolwiek
urok i cały swój zewnętrzny i wewnętrzny czar. Była i już, a
następnego roku na moją wyraźną prośbę kupiliśmy sztuczną i
ta, jakże blada, choinkowa podróba służyła nam jeszcze przez
parę kolejnych, mniej pachnących, lecz wspaniałych, grudniowych
świąt.
Wspomniałem ten młodzieńczy horror, gdyż tak, a
nie inaczej wyglądał mój kontakt z alkoholizmem i alkoholikiem.
Skąd we mnie pewność, ze gość nim był? Czułem
zapach? Był pijany? Używał wulgarnych słów? A może wyglądał
na alkoholika?
No właśnie, jak wygląda alkoholik?
Zdaniem większości, czyli, jak byłem jeszcze nie
tak dawno pewien, całego tego szarego, niepotrzebnego nikomu,
beznadziejnego tłumu, spacerującego wciąż bez sensu po ulicach
wszystkich światowych miast, alkoholik to ktoś osikany, bezdomny,
brudny i śmierdzący. Arogancki, wulgarny, chamski i bezczelny, ktoś
z kim najlepiej nie mieć nic wspólnego, na kogo należy uważać,
kogo należy się wystrzegać, a nawet należy się go bać. Czy ktoś
tego chce czy nie, tak właśnie postrzegany jest alkoholik w oczach
normalnego społeczeństwa. Normalność, przez całe swoje życie
byłem pewny, że jestem jedyną normalną istotą żyjącą na tym
globie, zewsząd otoczoną przez samych idiotów, debili, cymbałów
i palantów. Całe szczęście już mi przeszło i dziś całe
szczęście inaczej już mam. Dziś szanuję każdego człowieka, bez
względu na to jak wygląda. Ale nie o wygląd przecież chodzi.
Ten z tramwaju miał we wnętrzu swoim, sztancą
jakby na stałe już wydrukowane pewne zachowania, pewien sposób
myślenia i zdecydowanego działania, które dziś mam we wnętrzu
swoim i ja.
Jestem pewien, że jeżeli nie dokonał zmian,
odchodząc stąd pełny mógł być przekonania, że to ja jemu
choinkę w tamten dzień ukradłem. Magia?
Żadna magia, żadne czary, to alkoholowy mózg i
kształt, o którym na tym blogu będzie wiele.