Boże wybacz
Przyjechała z psem i na siłę, wymuszając jakoby, a jakoby zaklinając już, zabrała go do lasu. Pojechali na polanę, która była jemu, im, bardzo kiedyś bliska i na której jeszcze nie tak dawnymi czasy widzieli wszystko podobnie skonfigurowanymi ostrością i kolorytem oczami.
Po drodze, już bez protestów z jej strony, kupił flaszkę i z flaszką tą, łąką tą, powolutku sobie spacerował. Pił z gwinta, idąc wzdłuż polany przyjaznego skraju, rozmyślając i odganiając wspomnienia czasu, o którym chciał, jakby tylko mógł, na zawsze pozapominać. Na końcu już rozmawiając z samym Bogiem, żaląc się na całe piekło, które ciągle we wnętrzu jego wrze, wrzeszczał, darł się, prosząc go tylko, aby się w końcu ulitował i stąd na zawsze już zabrał go.
Był wykończony, wyprany i miał wszystkiego dość, musiał odpocząć, odsapnąć, nabrać gdzieś, gdziekolwiek, chociażby w trumnie nowych sił.
Nie odezwał się, cwaniak, szczelnie schowany za kotarą z puszystych, miękkich i wygodnych chmur, podpatrywał być może, przyglądając się żałośnie, co też z nim już się powyrabiało.
A on darł się coraz głośniej, wyrzucając z siebie całą złość, smutkiem malując znajdujące się wokoło drzewa, a pogardą do życia nakrywając cały odległy daleki i piękny kiedyś staw.
Gdyby w tamten dzień spotkać go mógł, wywabić na sekundę chociaż go z tych jego chmur, gdyby w tamten czas sięgnąć zdołał chociażby malutki rąbek z jego szat, przyciągnąłby go do siebie i wnet, w przeciągu zaledwie chwili, wielu z was nie miałoby dziś ani w kogo wierzyć ani do kogo nawet już pomodlić się.
Dziś, pisząc to, smutno się uśmiecham. Zastanawiam się, do której też potęgi należy podnieść człowiecze upodlenie, jak nisko zejść, w jakiej ciągłej desperacji, wiecznych przeciążeniach trwać, aby tak malutki człowiek, jakim byłem, jestem ja, ośmielił się mieć zamiary i nie bał się podnieść swoich lichych rąk w kierunku samego globu tego stworzyciela?
To był dziwny dla niego czas, najdziwniejszy spacer ze wszystkich tych, które w swoim życiu miał.
Zamykał wszystkie drzwi, odcinając się od rodziny, znajomych i przyjaciół, palił wszystkie mosty i nie pozwalał nikomu już sobie pomóc.
Dużo później usłyszał, i całe szczęście, o samobójstwach rozszerzonych.
Dziś, pisząc o tamtym czasie i wspominając go z przerażeniem, nie jestem pewny czy aby moje dzieci nie byłyby zagrożone gdybym wiedział, usłyszał o nich w tamten dziwny, niezrozumiały jakże dla mnie czas.
Nie mówię, nie piszę i nie uważam, że zrobiłbym to na pewno, nie mogę jednak znając i pamiętając tamten swój stan powiedzieć, że do tego na pewno bym się nie posunął. Aż strach się bać, lecz dokonując tego nie miałbym już wyjścia, nie mógłbym już za czymkolwiek się skryć, musiałbym pokonać strach, który od dawna był tylko jedynym tym, co mnie przy życiu wciąż trzymało.
Nikt nigdy by mi tego nie wybaczył, nikt nie mógłby tego zrozumieć, a ja, a mi, tam w wiecznej niewiadomej, musiałoby być lepiej, niż było mi tu.
Nielogiczne? Logiczne, jeżeli piekło dudni, wiecznie wewnątrz was.