Fatalne
zauroczenie
Podczas pewnej mityngowej przerwy stojąc grupą na zewnątrz i popalając papierosy rozmawialiśmy jak zwykle o wszystkim i o niczym. W pewnej chwili podszedł kolega i zaczął opowiadać nam o swojej nowej partnerce, kobiecie poznanej przez przypadek, i zrządzeniu losu który, jak zapewniał, odwrócić na dobre ma jego jakże do tej pory popaprany los.
Stałem jak wryty słuchając jego słów i tak prawdę powiedziawszy za nic nie wiedziałem co też mam mu odpowiedzieć. Same ochy i achy, naczynia po brzegi wypełnione życia słonecznego spełnieniem, same plusy, pełno pochwał, same za i niczego, ani jednego na nie. Słuchało się tego jednak miło, więc w pewnej chwili zacząłem mu już zazdrościć, gdyż przy tym, co opisywał, ja miałem po prostu przesrane.
Moja partnerka była całkowicie odmienna od tej, którą opisywał kolega i całkowicie inna niż opisywana przez niego połowa przeznaczonego mu przez Boga jabłka. U niego więc pełne zrozumienie, wieczna euforia, szczęście, lukier i bzy, a u mnie mur, żaluzje, beton, metal i szkło.
Uśmiechnąłem się tylko szeroko do swoich kudłatych myśli, wiedząc już jak skończyć musiałoby się moje takiej kobiety spotkanie i jak wyglądałby dalszy naszej znajomości wspólnej bieg.
Miting dobiegł końca, posprzątaliśmy, aby nie zostawić wioski i opuszczając kościelne, przyjazne nam włości, wyszliśmy na pełne słońce. Trochę pogadaliśmy, pośmialiśmy się z siebie. lecz bardziej z innych, i każdy z nas poszedł w swoją stronę.
Wracając szukałem w swoich wewnętrznych zabudowaniach wspomnień czasu, gdy i ja byłem w tak przyjemnym nastroju jak opowiadający nam kolega. Kiedy ostatnio ja pewny byłem, że znalazłem tą, która była mi przeznaczona, zapisana, jedyna. Po chwili aż przysiadłem.
To było dawno, ale było tak.
Po rozwodzie wpadł w dół, jego idealny zdawało mu się świat eksplodował.
Nie za bardzo potrafił sam się już w tym wszystkim poukładać, stanąć na nogach i żyć tak, jakby nigdy nic się nie stało. Pracował jeszcze wprawdzie, lecz przez większość czasu opróżniał butelki, skutecznie doprowadzając się do stanu z którego nic i nikt nie mógł już go na prostą wyprowadzić.
Siedział, pilotem przerzucając kanały, nie świecąc już, nie widząc już i prosząc, aby przestać mógł jeszcze czuć.
Nagle wpadł Andrzej, siłą wyrywając go na balety i przerywając to jego wieczne się nad sobą użalanie. Nie dopuścił do słowa wyrzucając z szafy ciuchy, stojąc tuż nad głową, wciąż poganiając wprowadził tak dziwne zawirowanie, że nim się spostrzegł już siedział razem z nim w taryfie.
Na chwilę obudzony próbował protestować, tłumacząc, że żaden z niego tancerz, żaden baletmistrz, żaden kumpel do zabawy, że nie chce, nie może, a może w dupie wszystko to już ma.
- Andrzejku, proszę, daj spokój. Powiedział na koniec, być może przyjaciela próbując jeszcze wziąć trochę na litość, ale bardziej chyba już na zmiłowanie.
- Zamknij ryj. Sam już nie wiesz co gadasz, siedzisz tylko i chlejesz. Jedziemy na balety, poznasz jakąś dupę i będzie tobie lżej.
Popatrzył w jego oczy i wiedział już, że koniec z nim gadania. Nie odpuści gad przebrzydły, nie pozwoli wrócić, usiąść i dalej pić.
Andrzej był, jest, jedynym moim przyjacielem. Jedynym, który pozostał przy mnie z tamtych minionych dawno, już całe szczęście, lat. Dziś przyjaciół mam wielu, ale on jest nadal niezmiennie jednym i jedynym, sprawdzonym w bojach moim najlepszym ulubieńcem.
Pojechali do znanego w ich mieście przybytku i od drzwi samych już go zamurowało. Orkiestra gra, ludzie się bawią, fantastycznie, fajnie, i tak przecież powinno być. Opór, z którym wychodził niezadowolony z domu, odszedł w zapomnienie, siadł więc wygodnie i z zaciekawieniem zielonej żaby przyglądał się wirującym na parkiecie parom.
Orkiestrę pamiętał z rodzinnych imprez, zwłaszcza z wesel, na których często nie zaślubiny, nie impreza, nie zakąski, zimne napoje i nie bal były główną atrakcją tego widowiska, lecz jego na nim naganne i nie mieszczące się w żadnych katalogach ludzkich zachowań wywijanie. Tutaj, pomyślał, spoglądając wokoło, będzie inaczej i tutaj nie dojdzie do tego, do czego tam był najnormalniej zawsze przecież przez kogoś sprowokowany.
Andrzej już baluje, tańcząc jak żadna inna z parkietowych gwiazd. Z zazdrością patrzył jak wywija, zastanawiając się skąd też on to ma? Z boku od razu jakiś babka i, aby było jeszcze gorzej, nawet całkiem do rzeczy. Skubaniec ma to w genach, wyssał z mlekiem matki, czy co?
Kochał go, lecz ten jego brak jakichkolwiek zahamowań zawsze go irytował, często bywał zazdrosny, zawsze zły, a nieraz, jak właśnie w ten dzień, wściekły.
Siedząc samotnie przy stoliku po cichutku podchodził, pewnym będąc, że jest przezroczysty, w kierunku barku i pił z jego zapasów maluchy co rusz.
Czas leciał, Andrzej już prawie nogami parkietu nie dotyka, tańcząc tak, jakby świat jego cały tym wirowaniem od zawsze tylko był. Nie przeszkadza, uciekając wciąż od jego wzroku, błagając jakby niemo, aby i on niczego mu nie nakazywał, do niczego nie namawiał, niczego nie psuł mu.
Tempo samo się podkręca i coraz częściej siedzi przy barze. Jeszcze być może chwila jedna, najwyżej góra dwie, a już nie przy, a pod nim zakończy swój jedyny w swoim rodzaju samotny twórczy lot.
Nagle, przerażony, pijanym wzrokiem swym widzi dziewczę śmigające w jego stronę. Lezie wprost na niego, machając rękoma i uśmiechając się do niego tak, jakby znali się od lat.
Chciał zejść z pola jej widzenia i pojawić się dopiero, gdy na zawsze już sobie zniknie, ale skąd. Trzepocze rzęsami i kręci dupskiem, a on bidny nie ma gdzie się przed nią skryć. Podeszła i bez skrepowania zaprosiła go do tańca, mając przy tym oczy, jakich jeszcze nie widział u żadnej, z tej dziwnej jakże, płci.
Zamurowało go, mówiła o jakimś białym tangu, walcu, tańcu. Wstał z ociąganiem, mając nadzieję wciąż, że jednak mu odpuści, znajdując inną niż on ofiarę. Idąc w kierunku parkietu jeszcze próbuje się ratować, tłumaczy jak dziecku, że obie lewe nogi ma i to jakby dla niej zwyczajnie bezsensownie zmarnowany czas.
A ona nic, tylko lezie, ciągnąc go za rękę pomiędzy wibrujący równo tłum.
Stanęli naprzeciw siebie i po raz pierwszy zobaczył, że laska niczego sobie, po raz wtóry czując już, że jest tu, gdzie powinien zawsze być.
Wtuliła się w niego i pasowała tak jakby od zawsze, byli pod siebie skrojeni.
Pachniała jak marzył, pasowała jak ulał, była w jego ramionach, pełna ciepła, niespotykanej energii i co najważniejsze tutaj, przy nim, tylko jego.
Tańczyli już razem do końca, do końca także wspólnie spędzając wolny, pomiędzy granymi kawałkami, czas.
Dużo rozmawiali, wciąż trafiając we wspólne, interesujące ich tematy, pod koniec pomijając już zbędną, niepotrzebną jakby wymianę słów. Przypadkiem, jak byli oboje przekonani, trafili na siebie i tak już zostaną wspólnie na resztę wszystkich swoich, przepięknych odtąd, dni.
Wychodzili razem z Andrzejem, który gdzieś tam z boku cały czas ich obserwując, cieszył się szczęściem przyjaciela tak samo, zapewne, jak i on.
Odebrali swoje okrycia i, wciąż w siebie wtuleni, czekali na Andrzeja, który zniknął w drzwiach toalety.
Nagle, znikąd jakby, jakby spod ziemi, jakby z piekła bram, stanął przed nim mały, szary typ. Jego ukochana po raz pierwszy dłoń jego puściła i stając z boku była, wydawała się być, jedyną z ich dwojga tym wszystkim nie zaskoczona.
Knypek, gdyż wymiarami swoimi ledwo metr czterdzieści przekraczający, mówił spokojnie i bez zbędnych ceregieli informował go, że jeżeli chce tą panią, palcem wskazując jego ukochaną, jego bezcenny skarb, gdzieś tam ze sobą zabrać, musi mu za nią zapłacić.
Wytrzeźwiał w przeciągu zaledwie chwili, w ułamku sekundy składając wszystko w synchroniczno-logiczny ciąg matematyczny i rozumiejąc w trymiga co też tutaj, z tym wszystkim, z nim, z nią, z metra ciętym się wyrabia.
Mózg rozumie, wszystko kuma wyśmienicie, ale wnętrze, duma, honor, ego nie chce się z tym wszystkim tak szybko po prostu pogodzić. Bunt, złość, wściekłość wspólnie w jednolitą bryłkę ulepione biorą górę, ręce łapią klapy marynarki i bez trudu podnoszą knypka pod samo sklepienie.
Jego język niesamowicie spokojnie pyta fruwającego nieopodal oświetlenia samobójcę czy on o tym wszystkim, to wszystko i ze szczegółami, mówi na pewno do niego?
Wbrew jakby sobie samemu próbuje mózg przywołać do porządku, poukładać go, uciszyć, wyrównać na tyle, aby nie zrobił niczego, czego nie sposób będzie już cofnąć i czego cofnąć już nikt nie będzie nigdy w stanie.
Pewny jest, że nie ugryziony przez wściekłego psa, i tak pianą już usta swoje ma w pełni umorusane.
Cieszy się, że pod sklepieniem nie widzi wolnej oprawki od żarówki, w którą natychmiast wkręciłby ten znienawidzony w przeciągu chwili, głupi, porypany, lecz w porównaniu ze wzrostem wielki jakże łeb.
Dostrzega w oczach swojej wybranki ludzkie przerażenie, kątem swoich widząc całe jego szczęście, że fruwający tuż obok sufitu typek nie przebywał w tym przybytku rozkoszy sam.
Z piwnicznych zakamarków wychodzą już nie z metra cięci, tylko ponad stan wyrośnięci, pewni siebie oraz bojowo nastawieni, fruwającego towarzysza, pobratymcy.
Andrzeja nie ma, ale prawdę mówiąc, nawet we dwójkę, nawet w piątkę, nie mają z nimi żadnych, jakichkolwiek szans.
Powoli, tak aby go przypadkowo nie uszkodzić, opuszcza wyciągnięte ręce stawiając z powrotem gościa na ziemi.
Dokładnie i niesamowicie delikatnie zarazem prasuje przez roztargnienie, zupełnie niepotrzebnie, pogniecione w rozpaczy i furii klapy jego marynarki.
Do pani mówi żegnam, knypkowi trzymaj się, odchodzi, nie zatrzymywany.
Podaje wychodzącemu właśnie z toalety zaskoczonemu całkowicie Andrzejowi płaszcz i oboje ewakuują się na zewnątrz.
W taksówce Andrzej dopytuje, w taksówce szuka odpowiedzi, dręczy, wciąż zadając kolejne bolesne niesamowicie dla niego pytania.
A on dygocze, wciąż nie pogodzony, wciąż rozwścieczony i sam poszukujący odpowiedzi na wiele pojawiających, nurtujących, dręczących go wciąż niewiadomych. Czemu nie zauważył? Czemu nie skumał? Nie domyślił się? Nie odgadł? Nie przewidział? I po cóż? Po raz kolejny pełny był przekonania, że w końcu spotkał tą, której od początku, od zawsze, zawsze i na zawsze, poszukiwał.
Andrzej, w końcu wytłumaczony, wpada w śmiech. Po chwili oboje się już dobrze bawią, dziwiąc się, że nie zobaczyli tego, co teraz widoczne było już jak na dłoni.
W tamten jednak dzień, tańcząc i wtulony w nią będąc na parkiecie, w myślach swoich już dla nich wielki dom budował, pod kolor jej oczu dobierając zasłonki do kuchni i ciepłe, miękkie dywaniki, które w ich wspólnym salonie idealnie pasowałyby do jej bosych, pięknych jakże stóp.
Te balety pamiętam do dziś. Każdorazowe wspomnienie ich uśmiecha mnie i tak pozostanie, mam nadzieję, do końca moich dni.
W tamten dzień spotkałem kogoś wyjątkowego. Nie każdy w swoim życiu, przecież, ma aż taki fart, aby osobiście przytulić się do prawdziwej sierotki Marysi, przy okazji poznając jej wszystkich przepięknie wyrośniętych krasnoludków.
W życiu przecież wszytko należy w sposób logiczny sobie wytłumaczyć. Logiki tak jak i w alkoholizmie, tak i w otaczającym nas świecie często jest brak.
Dlaczego aż tak bolało?
Obaj, zarówno ja jak i Andrzej, od wielu lat pracowaliśmy w Warsie. Byliśmy konduktorami wagonów sypialnych i na temat kobiet, tych całkowicie ubranych jeszcze, jak i tych nagich już, wiedzieliśmy, wydawało nam się, wszystko.
A tu taki klops, takie błędy na taśmach z monitoringu, że wstyd.
Byłem pijany, zagubiony i nagi, wyglądałem jak jeleń, którego należało ustrzelić, więc od razu nastąpił strzał. Andrzej także przynajmniej w formie nasycenia mi nie ustępował więc i jego porażenie nie mogło leżeć daleko od mojego.
Z uwagi na charakter mojej pracy kobiet w życiu nigdy nie było mi brak. Po rozwodzie szukałem ciepła, którego wszystkie tamte nie potrafiły mi dać. Mogłem, co prawda, kupić sobie grzejnik, ale ja to zawsze chciałem wszystko mieć z najwyższej półki. Więc znalazłem to, czego szukałem.
Wspominki tamtego czasu i tamtego zdarzenia wprawiły mnie w świetny humor. Szedłem chodnikiem wyglądając jak idiota, gdyż tylko ten może iść, śmiejąc się na głos sam do siebie.
Miałem już więc przyjemność spotkania w swoim życiu kobiety prawdziwej. Partnerki, która pasowała do mnie jak idealna połówka mojego jabłka.
Dziś z taką kobietą jestem, razem z nią mieszkam, razem żyję,wychowujemy wspólnie wspaniałą córkę, dziś tak już mam. Poznając się jednak, jedno było krągłe a drugie kwadratowe, za nic jedno nie chciało odpowiadać kształtem drugiemu i żadne z nas nie pozwalało wpisać się dobrowolnie w pozostałe.