komudzwonia.pl

czwartek, 12 stycznia 2017

Nocny furiat

    
Nocny furiat

     Miałem piętnaście lat i głowę pod sam sufit nafaszerowaną marzeniami i planami, które, byłem pewny, wszystkie zostaną spełnione.
    Rodzina, z uwagi na mój poważny wiek, wybrała mnie jako przedstawiciela, który załatwić ma świąteczną, jak najbardziej wyjątkową i piękną choinkę. Była jeszcze głęboka komuna i choinki, nie tak jak dziś, specjalnie popakowane, starannie poustawiane, wyselekcjonowane i umyte, stały wszędzie czekając na klienta, lecz sprzedawane były wprost z samochodu, skąd rzucano je w wyciągane jak najwyżej dłonie zebranego i walczącego ze sobą tłumu.
    Trzeba było dosłownie ją wyrwać i chyba słowo to stamtąd zostało przeniesione i wpisane we wszystkie słowniki, gdzie mieszka aż do dziś.
    Zadanie na mnie nałożone, chociaż nie łatwe, dodawało mi skrzydeł, sprawiło, że czułem się jakby większy, wyższy i ważny jak nigdy jeszcze dotąd. Sprzedawano je na placu w centrum mojego miasta, w którym dziś stoi obcym kapitałem wybudowane przepiękne Galaxy.
    Chodziłem na kolejne dostawy wystawiając swoje dłonie najwyżej jak potrafiłem, lecz stając nawet na palcach, daleko odbiegałem wzrostem od wszystkich tych krwiożerczych, wrogich i wokoło mnie zgromadzonych. Mijały kolejne dni, a ja wciąż wracałem do domu bez niczego, kolejny raz pokonany, wyprzedzony, przechytrzony lub zrobiony po prostu w wała.
    Kilkakrotnie miałem już ją w swoich rękach, trzymałem mocno lecz moje dłonie były jeszcze tak słabe, tak liche i tam mało stanowcze, że wystarczyło zaledwie jedno szarpnięcie, bym na powrót stał jak nikt i jak nic, patrzył ze zdziwieniem, że coś, co wydawało się być już moje, moim po raz kolejny nie było.
    Wciąż pamiętam pomysły które samoistnie pojawiać zaczynały się w mojej głowie, rozmyślałem o wysokiej skrzynce, o szczudłach lub sprężynach, które dodawały mi wzrostu, i trochę chociaż wyrównywałyby moje mizerne jakże szanse.
    Mróz nie odpuszczał, a ciągłe opady śniegu malowały niesamowicie piękną, chociaż mroźną i nieprzyjazną zimę. Zimę jak zresztą każda, którą pamiętam z tamtych minionych już dawno lat. Dziś wiem, jakim byłem szczęściarzem, moja córka zimy takiej już u nas nie zobaczy i z uwagi na globalne ocieplenie nie ma na to żadnych szans. Na każdym podwórku lodowisko, na wszystkich zamki budowane ze śniegu służące nam jako fortece, bunkry i inne bezpieczne przed atakującymi nas schronienia.
    Święta zbliżały się galopem, a narożnik pokoju, w którym powinna ona już dawno stać, nadal świecił pustką.
    Trzeciego dnia, nie wiadomo z jakiej przyczyny, choinek nie było. Właściciele zapewniali wprawdzie, że zaraz je przywiozą, lecz robiło się późno a ich wciąż na placu było brak. Stałem. Uparłem się, i poza mijającym czasem nie traciłem przecież nic. Było bardzo zimno, ciemno, nieprzyjemnie i źle, stali i inni, lecz ku mojej radosze było ich znacznie niż poprzednio, niż zawsze, mniej. W końcu, około pierwszej w nocy, przyjechali, przywieźli całą furę i wskakując na jej górę zaczęli rzucać choinkami na prawo i lewo.
    Sama wpadła mi w dłonie, złapałem mocno jak nigdy przedtem za dolne najgrubsze jej gałęzie i mocno pociągnąłem w swoją stronę. Nie czując oporu szarpnąłem jeszcze raz i ciągnąc wciąż, powoli zacząłem wychodzić poza nadal walczący ze sobą tłum. Stanąłem z boku i nie mogąc w to uwierzyć oglądałem ją ze wszystkich możliwych stron. Była piękna, zielona i pachniała lasem, przewyższając zarówno w pionie jak i w poziomie wszystkie moje na jej temat najśmielsze wyobrażenia.
    Byłem dumny jak dotąd nikt i trzymanym na taką ewentualność sznurkiem fachowo, na tyle na ile tylko potrafiłem, poobwiązywałem ją wokoło. Zapłaciłem i w końcu wyszedłem.
    Szczęśliwy ale i wykończony patrzyłem w głąb szczecińskich pustych o tej godzinie ulic, były tajemnicze, jakby nieme, nieznajome jakby i takie jakbym nigdy przedtem jeszcze ich nie widział. Spietrany, że w domu dostanę w łeb, postanowiłem przyspieszyć i pojechać do niego tramwajem. Nawet długo nie czekałem, szybko wgramoliłem się do środka ciągnąc za sobą swój jakże dla mnie cenny skarb. Wsiadłem do drugiego wagonu i z zadowoleniem spostrzegłem, że jestem, że jadę w nim sam. Choinkę położyłem na podłodze pomiędzy siedzeniami, wygodnie się rozsiadając i prostując cierpiące od długiego stania nogi. Jadę z zadowoleniem patrząc na migające tuż za oknami obrazy, kątem oka podziwiając to, co leżało na podłodze i ciesząc się jak dzieciak, którym przecież wciąż w tamten czas jeszcze byłem.
    Na następnym przystanku do wagonu wtoczył się pijany w trupa typ, od progu już bluzgając, że na jego drodze leży coś, co utrudnia i tak ciężkie dla niego dziś się przemieszczanie. Psioczył na mój temat i nawet moje tłumaczenia, moje przeprosiny nie zmieniły potoku złowieszczo pod sufitem wiszących nagle słów.
    Zrobiło się nieswojo, niewygodnie i źle, na następnym wysiadam, pomyślałem, być może tylko tak, aby dodać sobie samemu otuchy. Przestaję się tłumaczyć i niepotrzebnie przepraszać, gdyż odnosi to odmienny od zamierzonego przeze mnie  skutek, siedzę wtulony w siebie, będąc pewnym, że w ten sposób zrobiło mnie się jakby tak nagle całe szczęście mniej. Dojeżdżam, tramwaj w końcu się zatrzymuje, łapię za pień i chce jak najszybciej z niego wyjść, ciągnę z całych sił, ale nie idzie. Pewny że gdzieś się zaklinowała obróciłem głowę i zbaraniałem, widzę że współtowarzysz trzyma jej drugi koniec i mocno szarpie w swoim kierunku. Ciągnę więc mocniej, mając nadzieję, że to tylko jakiś głupi żart, że puści, że wszystko się lada chwila skończy i będę się z tego wszystkiego jeszcze śmiał...
    Tramwaj rusza i z przerażeniem widzę, jak mija mój przystanek, oczom swoim nie wierzę nie mając pojęcia, co się tutaj wyrabia? Potwór wrzeszczy i używa słów, których nigdy jeszcze dotąd nie słyszałem, straszy i pokazuje, co też ze mną zrobi, jak tylko chociaż na chwilę dopadną mnie jego wielkie jak dwa bochny wiejskiego chleba, potężne dłonie.
    Tramwaj pędzi, a w środku istny pat, nie puszczam, gdyż puścić przecież nie mogę, nie chcę i nie mam najmniejszego zamiaru, aby zrobić tak. Nie rozumiem, gubię się, boję się, bojąc się tak potwornie, aż skali strachu brak. Bezpieczny tylko na tyle, na ile choinka mnie od niego osłania i świadomy tego, że jak zasłona zniknie, na chwilę mnie chociażby odsłaniając, w przeciągu sekundy zaledwie zginę. W oczach mojego prześladowcy widać, że nie żartuje, a w słowach jego czuć, iż nie odpuści, jestem bezsilny, poważnie zagrożony i nijaki, czuję, że nie mam żadnych, jakichkolwiek, najmniejszych nawet szans.
    Oczami swoimi poszukuję skądkolwiek jakiejkolwiek, najmniejszej chociażby iskierki pomocy, nic tylko zewnętrzny pęd i wewnętrznie rosnące wciąż przerażenie. Naprzeciw wpatrzone dziwnie, pełne szaleństwa, jakby przekrwione nienawiścią oczy, pewne swojej siły, swojej bezczelności i swojej nade mną miażdżącej potwornie mnie przewagi,
    Zbieram resztki sił i gdy dojeżdżam do następnego przystanku ciągnę ze wszystkich sił, oczy z wysiłku mi na wierzch wychodzą, lecz zaparte porządnie bydlę tylko się do mnie szyderczo uśmiecha. W pełni już zdesperowany zmieniam kierunek i teraz to ja w jego stronę bezwiedną całej akcji choinką zaczynam nacierać. Bydlak zbaraniał i to, chyba, mnie uratowało?
    Zaskoczony obrotem sprawy i kierunkiem natarcia traci równowagę, a chcąc ją na powrót przywołać, puszcza czubek od wieków, mi się zdawało, trzymanej choinki. Jednym zaledwie skokiem jestem już w drzwiach wagonu, ciągnę tuż za sobą nie stawiający już żadnych oporów dobytek i wyskakuję na zewnątrz.
    Biegnę, biegnę tak, że ustalam, biję chyba wszystkie nowe olimpijskie rekordy. Biegnę, wcale a wcale się za siebie nie oglądając, a nie słysząc tupotu nóg jest mi lżej, spokojniej jakby, gdyż nie jestem przez niego goniony.
    Nagle docierać zaczyna do uszu moich potworny, z bydlęcej jakby, a nie z człowieczej krtani wydobywający się ryk.
    Ludzie pomocy! Ludzie ratunku! Złodziej! Łapać złodzieja!
    Milicja, ludzie, ukradł mi choinkę!
    Ulica pusta, nocny spokojny, śpiący, niemy jakby czas, echo odbijane od ścian wali takim rykiem, że setnie dubluje ten dziwnym, bijący, skowyczący wrzask. Gubię się po raz kolejny, nie wiedząc wcale, co się tutaj wokoło mnie wyrabia?
    Biegnę, nagle tracąc pewność kto, komu chciał zrobić prawdziwe kuku? Biegnę wzdłuż znajdującej się tutaj komendy milicji, powoli sam będąc przekonany, że to ja jestem prawdziwym sprawcą kradzieży. Po raz kolejny czuję przerażenie.
    Ten skowyt rannego śmiertelnie zwierzęcia, ten ryk konającego w męczarniach bydlęcia obudzi wnet śpiących na pryczach zomowców i nim zdążę się wytłumaczyć, rozpłakać z rozpaczy, będę, być może na zawsze już, na amen już, być może na śmierć już spałowany.
    Jego wycie, ten nieludzki skowyt, ten bólu pełen ryk pamiętam jeszcze do dziś. Nawet jakbym bardzo tego chciał, nie potrafiłbym znaleźć odpowiednich słów, aby w całej pełni opisać jego dziwne, gdyż nie ludzkie aż w swoim brzmieniu, ujadanie.
    Do domu wbiegłem bordowy, z tętnem sięgającym poziomem samych gwiazd, choinkę postawiłem w przedpokoju i bez duszy siadłem w wolnym o tej porze już fotelu. Zgromadzili się wokoło zachwalając choinkę i pod niebiosa wynosząc moją wielką samodzielność.
    Zadawali pytania, jeden przez drugiego wyczekując odpowiedzi, a ja chciałem im zdać szybko relację, lecz nie potrafiłem wydobyć z siebie jednego chociażby słowa. Siedząc tak, dysząc tak, sapiąc tak jak zwierz i chcąc to wszystko z siebie wywalić, zapomniałem, przerażony, jak to robi się.
    Zrobili mi herbatę, dali jakieś kanapki i prosili, abym zjadł, piłem łapczywie biegiem i przeżyciami swoimi zmęczony, ale nie mogłem nic jeść.
    W końcu, jako tako wypoziomowany, powoli i z mozołem opisałem im wszystko, co mnie w przeciągu ostatnich zaledwie dwudziestu minut spotkało. Mówiłem jąkając się, miałem tak już od ósmego roku życia i jeszcze nawet dziś, w sytuacjach kryzysowych i takich, podczas których zostaje postawiony tak jakby pod ścianą, jąkanie powraca, będąc stałą moich szczenięcych przeżyć pamiątką.
    To nie tak, abym jego o cokolwiek obwiniał, o cokolwiek pretensje do niego miał, zjawił się znikąd i przez chwilę był wypełnieniem zaledwie ułamka jednego mojego życiowego dnia. Taka widać była jego rola i miał on mi się w ten, a nie inny sposób pokazać.
    Na drugi dzień dziewczyny ubrały choinkę i chociaż wszyscy bez wyjątku ją zachwalali, dla mnie w przeciągu tamtych wiecznych, wydawało mi się, chwil, straciła jakikolwiek urok i cały swój zewnętrzny i wewnętrzny czar. Była i już, a następnego roku na moją wyraźną prośbę kupiliśmy sztuczną i ta, jakże blada, choinkowa podróba służyła nam jeszcze przez parę kolejnych, mniej pachnących, lecz wspaniałych, grudniowych świąt.
    Wspomniałem ten młodzieńczy horror, gdyż tak, a nie inaczej wyglądał mój kontakt z alkoholizmem i alkoholikiem.
    Skąd we mnie pewność, ze gość nim był? Czułem zapach? Był pijany? Używał wulgarnych słów? A może wyglądał na alkoholika?
    No właśnie, jak wygląda alkoholik?
    Zdaniem większości, czyli, jak byłem jeszcze nie tak dawno pewien, całego tego szarego, niepotrzebnego nikomu, beznadziejnego tłumu, spacerującego wciąż bez sensu po ulicach wszystkich światowych miast, alkoholik to ktoś osikany, bezdomny, brudny i śmierdzący. Arogancki, wulgarny, chamski i bezczelny, ktoś z kim najlepiej nie mieć nic wspólnego, na kogo należy uważać, kogo należy się wystrzegać, a nawet należy się go bać. Czy ktoś tego chce czy nie, tak właśnie postrzegany jest alkoholik w oczach normalnego społeczeństwa. Normalność, przez całe swoje życie byłem pewny, że jestem jedyną normalną istotą żyjącą na tym globie, zewsząd otoczoną przez samych idiotów, debili, cymbałów i palantów. Całe szczęście już mi przeszło i dziś całe szczęście inaczej już mam. Dziś szanuję każdego człowieka, bez względu na to jak wygląda. Ale nie o wygląd przecież chodzi.
    Ten z tramwaju miał we wnętrzu swoim, sztancą jakby na stałe już wydrukowane pewne zachowania, pewien sposób myślenia i zdecydowanego działania, które dziś mam we wnętrzu swoim i ja.
    Jestem pewien, że jeżeli nie dokonał zmian, odchodząc stąd pełny mógł być przekonania, że to ja jemu choinkę w tamten dzień ukradłem. Magia?
    Żadna magia, żadne czary, to alkoholowy mózg i kształt, o którym na tym blogu będzie wiele.