komudzwonia.pl

wtorek, 3 października 2017

Staśki

Staśki

    Dziś z perspektywy minionego czasu, sam nie jestem w stanie wiedzieć co na mnie wpłynęło aby mieć takie, a nie inne postrzeganie ludzi mieszkających w Warszawie. Być może, wpływ na moje spojrzenie mieli ci których z tego miasta poznałem, a być może tak już wyglądało moje postrzeganie wszystkich ludzi i to bez względu na to gdzie też się urodzili, gdzie żyli i kim tak naprawdę byli? Kto to wie? Było jednak jak było i dziś nie mam już co się nad tym ani roztkliwiać, ani też zastanawiać się skąd powstał w mojej głowie taki, a nie inny ich rys. Cymbały, buraki, pały i już.
     Czas leciał i miałem już, po raz kolejny osiem miesięcy abstynencji, ta przyszła mi lżej niż poprzednie. Do Szczecina przyjechać miał gość z Warszawy, który potrafił już wykład z alkoholizmu, wszystkim dać. Poznaliśmy się na alkoholowych forach i od początku naszej znajomości toczyliśmy ze sobą widoczny dla wszystkich zacięty bój. Imponował mi, miał już w tamten czas ponad dwadzieścia lat abstynencji i był dla mnie kimś niesamowitym. Robił coś dla innych, dzielił się swoim doświadczeniem, był znany, to było coś i to był dla mnie Ktoś. Umówiliśmy się na spotkanie i czułem się kimś wyjątkowym. Taki leszcz, taki małolat jak ja i taki Warszawski autorytet.
    Za Warszawiakami nie przepadam do dziś i zawsze mnie od nich odpychało. W Polsce działały cztery odziały Warsu i z nimi także nie raz, przychodziło mi gdzieś, tam wspólnie jechać. Szczecin to prawie zachodnia granica, więc zachodnich tras zero przecinek zero, ale mieliśmy za to dobry wschód, oni  i wschód i zachód i było git. Staśki pewne zawsze przez to byli pewnin, że rodząc się i dostając akt swoich narodzin, od razu w bonusie i inteligencję wybitną, należną im dostają. Miałem wiele z nimi zatargów, kłótni i burd lecz zawsze jakoś cało z tych opresji wszystkich, wychodziłem. Nie cierpiałem gadów, chociaż dziś znam wspaniałych Warszawiaków. Raz jednak jednego z nich, było mi żal i chociaż wspominając to zawsze się uśmiecham to, wyglądało i skończyć dla niego,, mogło się nie klawo.
    Jechał do Moskwy i gdzieś tam z góry, z nasypu na tory po prostu, spadł  tir. Stali bardzo długo, nim kolejarze ściągnęli odpowiedni sprzęt, który to dopiero wszystko to, w odpowiednim ład na powrót poukładał. Jego pociąg już odjechał i z uwagi na opóżnienie, jego wagon doczepili do odjeżdzającego Warszawskiego, Poloneza. Na koniec składu, tak aby im w interesach nie przeszkadzał i aby, zbyt wiele przez ciekawość swoją, być może nie zobaczył.
    Norma i standard którą i my, w takim wypadku byśmy w stosunku do obcych, innych stosowali.
    Jeszcze, tuż przed odjazdem przyszedł do niego jakiś starszy typ, informując go co może, a czego poprzez przeoczenie, czynić Boże broń nie powinien. Pies was Staśki drapał i niech was gryzą wszystkie wściekłe pchły, pomyślał i zamknął za sobą, drzwi na amen. Pociąg ruszył a on położył się wygodnie w służbowym, pragnąc zasnąć i w ten sposób skrócić trudniejszy niż zwykle, przejazdu czas. Po chwili usłyszał jednak opuszczane pomosty a za szybą szczytówek dojrzał, machającego do niego przyjażnie warszawskiego konduktora. Z niechęcią otworzył drzwi, a wpuszczając go do swojego wagonu, pewnym będąc, że i ten przychodzi, jako kolejny, by go postraszyć.
    Pomyliłem się, zaskoczył mnie i nawet fajnie mi się z nim rozmawiało. Gadaliśmy o wszystkim i o niczym ot tak sobie, normalnie, jak  nigdy dotąd, nie udało mi się porozmawiać z żadnym z nich. Facet nie był nadmuchanym debilem, szczycącym się tym, że jeżdzi do Frankfurtu nad Menem, jak inni którzy miasto to podkreślali, bym w prostocie swojej być może nie pomylił go, z tym Frankfurtem nad Odrą. Chciałbym przeprosić wszystkich normalnych Warszawiaków. Wiem jednak, że nie tylko ja tak mam, spotykałem na swojej drodze tylko takich, lecz wcale nie twierdzę, że wszyscy tak... tam u Was, mają.
    W końcu Stasiek poszedł do siebie i wszystko toczyło się, normalnym tokiem jazdy. Pociąg jedzie spokojnie i robi rytmiczne tuk, tuk.... tuk, tuk....tuk, tuk norma i stan do którego, przez lata całe, już przywykł na amen. Ludzi mało i nikt mu zbyt wiele nie marudzi, nie przeszkadza i nie zajmuje, mu niepotrzebnie czasu. Co kilka chwil wpada Warszawski koleżka, informując co u niego fajnego i jak u niego, fajnie jest.
    - Szczeciniak. Ale mam fart, jedzie u mnie prawdziwa księżniczka. Wchodzę do jej przedziału, nie muszę nic do niej mówić, podnoszę kołdrę wślizguję się pod nią i robię swoje. Wychodzę i wracam kiedy chcę. Fajnie nie?
    Popatrzył na niego jak na debila, sam nie wiedząc nawet co ma, na jego temat sądzić. Seks na wagonach sypialnych był normą i jeżdżąc na nich tyle lat, doskonale o tym wiedział. Było w tym wszystkim coś wyjątkowego, była gra i niewiadoma która wprowadzała dreszcz i dawała podniecenie nieosiągalne na naturalnym gruncie np. takim, znanym z małżeńskiej sypialni. Gdzie normą jest z góry wiadome zakończenie i końcowy efekt, nawet nałożonej sztucznie gry. Skąd więc wypieki na jego twarzy i zadowolenie którego on w prostocie swojej, zrozumieć nawet, rady nie mógł dać. Po cóż? na co? i skąd? błysk zdobywcy w jego oczach i frajda której po prostu on, by wcale z tego nie ciągnął? Pogadali jeszcze chwilę o najzwyczajniejszej dupie Maryny, po czym każdy, zajął się swoimi sprawami.
    Opuszczając jego przedział mrugnął tylko, pytając.
Chcesz do niej wpaść?
Nie, nie... ale dziękuję. Smutno odpowiedział           
    Już do Moskwy się u niego nie pokazał, być może zajęty pod skrajnię samą, wypełniającym go spełnieniem
     W Moskwie wypuszczali podróżnych drzwi w drzwi, stojąc tuż, tuż obok siebie. Stał oczekując powalającego go widoku i czekał oczami poszukując księżniczki o której mu, Stasiek przez całą noc donosił donosił. Wychodziła ostatnia, tak jakby na siłę się ociągając i jakoby, jak pomyślał nie chcąc już na stałe, się ze swoim wybitnym kochankiem rozstawać. Pod drzwi wagonu podeszło dwóch, wysokich, wielkich jak kafary syberyjskie facetów, sylwetki atletów a wzrost zdjęty żywcem z Gortata. Z ich twarzy biła pewność i brak jakiejkolwiek dla innych, słabszych, mniejszych chęci zrozumienia. Widać było od razu, żadnych protestów, żadnych gadek, żali, czy łez. Odebrali walizy z rąk kolegi a witając się z księżniczką, zapytali tylko.
Było coś?
Tak. Odpowiedziała.
Ile razy?
Trzy.  
    Spojrzeli tylko na stojącego obok drzwi Warszawiaka, informując go tylko tak, z grzeczności.
 sześćset dolarów.
    A on wszedł na wagon, po sekundzie zaledwie już wracając i trzęsącymi się rękoma, płacąc im za usługi, przepięknej jakże księżniczki.
    Stałem pod wagonem z zaciekawieniem zielonej żaby, przyglądając się otaczającej mnie normalności. Koszty rzeczywiście książęce, laska z górnej półki kurwa mać. W jednej chwili zaledwie, wszystko było w końcu dla mnie zrozumiałe, naturalne i normalne jak ten cały, zewsząd otaczający mnie świat. Po raz pierwszy było mi żal Staśka, a w tamten mój czas, już mało kogo było mi żal. Potrafiłem za to świetnie i wciąż, użalać się nad sobą i robiłem to jeszcze przez bardzo długi, dziś wydaje mi się wieczny, jakby czas. I tak wyglądała moja,,normalność,, mój jak najbardziej logiczny świat, moje przekonania, mój sposób świata postrzegania i zachowań, zachowań które mam......wcale tego nie chcąc w sobie, aż do dziś..
    Pisałem już o przyjeżdzie do Szczecina, Krzysztofa z Warszawy. Szedłem na to spotkanie napompowany jak urodzinowy balonik i szczęśliwy jak nigdy dotąd, chociaż szczęście nie wiem, jak wygląda do dziś. Zamieszkał w hotelu, nawet niedaleko miejsca w którym mieszkam, lecz nawet jakby wybrał taki poza miastem, śmigałbym na to spotkanie, jak spadający ku ziemi, meteoryt. Pamiętam, że na okazję tą zatrudniłem nawet w zastępstwie teściową, którą poprosiłem aby na ten czas, została w domu z małą. Oczywiście w mojej chorej głowie ponagrywałem sobie różne filmy i scenariusze z których już dziś, całe szczęście mogę się śmiać. W tamten jednak, jeszcze mój czas i stan mój, było to rzeczą normalną i całkowicie jak popatrzę na to dziś, wytłumaczalną.
    Spotkali się w holu, skąd akurat przenoszono jego graty do innego pokoju, niż ten w którym spędził pierwszą noc. Przydzielono mu pokój dla niepalących a on, jarał jak samowarek. Polubił go więc już na starcie, gdyż i on sam fajki uwielbiał po prostu palić. Wymienili parę zdań, trochę pogadali i pojechali windą na górę, gdzie czekał już na niego, nowo przygotowany pokoik.
    Stali na przeciw siebie, lustrując się wzajemnie i myśląc jeden o drugim, tylko im wiadomo co? Oboje mieli już swoje lata, chociaż Stasiek musiał mieć już, w sobie tych lat trochę więcej niż on. Rozmawiali a raczej on, zdawał relację z tego co się w jego życiu zdarzyło i jak na dziś dzień, wygląda i jak dalej wyglądać, może jego los .
    W pewnej chwili Warszawiak popatrzył na niego i bez żadnej żenady, bez jakichkolwiek skrupułów powiedział słowa, które on pamiętać będzie, do końca swoich dni.
Wybacz mi, ale nie mam czasu na takich zakłamańców, ja ty.
    O tym co zadziało się  w jego głowie nie sposób napisać,nie ma takich słów. Z miejsca chciał i wielką radość by z tego miał, w chwili tej urwać mu ten łysy znienawidzony w przeciągu ułamka zaledwie sekundy, łeb. Nasrać mu, w ten buchający czerwienią okaleczony kark i kopnąć go na sam już koniec, w te jego zgniłe, od starości jaja.
    Dziś się z tego śmieję i fajnie bawię się, opisując ten dawno miniony już całe szczęście czas. W tamtej jednak chwili, tam w hotelowym pokoju nie do śmiechu, było mi. Tamten mój stan i tamten mój czas, był tak jeszcze skomplikowany, ze dziś dziwię się, że swoich chęci nie wprowadziłem w czyn. Ja nie kłamałem już, mówiłem tylko o sobie i świecie który odbieram tym, co w swojej głowie mam. Aż mi się niedobrze zrobiło wspominając tamten stan i obrazy które wyświetlał, dla mnie w pełni zrozumiałe i logiczne, mój mózg. Nauczyłem się jednak z tego naszego spotkania bardzo wiele i dziś, jak rozmawiam z kimś takim, jak z tamtego czasu byłe, jeszcze ja, starannie ważę każde kolejne z kierowanych, w jego stronę słów. Robię to z rozwagi, pamiętając tamto spotkanie i tamten czas. Być może inny, taki sam jak kiedyś ja, nie utrzyma swoich rąk na uwięzi i urwie mi, mój już lubiany, przeze mnie chociaż nadal chory, łeb.
    Zamilkł, zamilkł już na stałe, wycofując się i oddalając, na bezpieczną dla obojga odległość usiadł półdupkiem, na parapecie otwartego okna i ze smutkiem, przypalił papierosa. Patrzył na niego z nienawiścią i smutkiem nie wiedząc już kolejny raz, kim jest? Alkoholikiem nie rozumianym, przez alkoholową brać? Czy też dolegliwości jego płyną, z innej niż u alkoholików strony? Patrząc na swoje dłonie, zauważył pulsujące krwią płynącą w środku żyły przypominające teraz wielkie, nabrzmiałe po sam kres swoiste bicze. Ciśnienie krwi które mu podniósł, czuł także w pulsujących nienawiściom skroniach, zastanawiając się czy aby, skala ciśnień byłaby w stanie uwiecznić ten skok, na swoim cyferblacie. Siedział bujając się to w przód, to w tył, zachowaniem swoim przypominając chore, na sierocą chorobę dziecko. Żałował, ze odwagi mu wciąż brak i brak mu znów sił, aby bujnąć się raz mocniej w tył i mieć to wszystko już, raz na zawsze z głowy . Byli na trzecim pietrze więc krzywdy było by w tym wyczynie mniej, niż ulgi której od zawsze, w życiu swoim poszukiwał.
    Nie zrobiłem tego całe szczęście i dzięki temu, całe szczęście żyję nadal pośród Was. Dziś mija mi cztery lata abstynencji i całkowicie inaczej, niż w tamten czas, wygląda mój świat. Do dziś pamiętam tamten dzień i to wszystko, co się ze mną i we mnie w tamten czas wyrabiało.
    Całe szczęście do pokoju zaczęły wchodzić nieznane mi osoby i one to, przerwały nieprzyjemnych myśli, w moim mózgu ciąg.
    W drzwi pokoju zapukał ktoś, nacisnął klamkę i wszedł. Nie znał człowieka, lecz oni znali się doskonale, witali się jak starzy znajomi, obejmując się czule i klepiąc się po plecach, tak jakby chcieli sprawdzić, który z nich z lepszego materiału jest. Nadal siedział na parapecie, patrząc na ten cyrk i rozmyślając wciąż co też, tutaj jest grane? Ciągle wchodzili nowi i ze wszystkimi taki sam rytuał i pic, czułe przytulanie a potem wspólne rozmowy, wspomnienia i śmiech, śmiech, śmiech. Przypalił kolejnego już papierosa i przyglądał się, z niedowierzaniem. Tylko ze wstydu własnego, nie przecierał oczu i nie pytał, czy aby przypadkiem ich wszystkich zdrowo nie popierdoliło? Po jakimś czasie, na sam koniec już, do pokoju wszedł człowiek którego znał. Na imię ma Edek i był już w tamten czas, dość dobrze mu znaną alkoholową osobowościom. Spotykali się na mitingach i Edek bywał tam gdzie i on, po raz pierwszy ucieszył się i w końcu było mu, jakoś lepiej, jakby lżej.
    Widok Edka bardzo mnie ucieszył, był pierwszym którego z całej plejady pojawiających się gwiazd, znałem osobiście . Miał już w tamten czas około dwudziestu lat abstynencji, znałem jego historię i był i jest nadal, dla mnie niesamowity Gość.
    To co działo się do tej pory, to pryszcz. Patrząc na to co się po wejściu Edka zrobiło, rzygać mu się po prostu, już zachciało.  Ściskali się jak bracia, jedną matczyną piersią razem wykarmieni, jak misie, jak przyjaciele i jak kochankowie, kończący wspólnym orgazmem każdy, kolejny udany ciepły dzień. Istna szopka i najnormalniejszy w świecie chłam.
    Dziś się z tych moich myśli śmieję, i świetnie się bawię wspominając, tamten nie tak dawny przecież czas. Jak moje oczy widzą na ulicy, obejmującą się parę facetów wiem, że albo pedały albo niepijący alkoholicy, innych opcji brak. Dziś sam już, do niektórych się przytulam a z nielicznymi obściskuję się, mam wielu przyjaciół  i często o niektórych z nich martwię się. To długa droga i ciężki mozolny przemian czas, ale jest to osiągalne i znajduje się,w zasięgu każdego z Was .
    Siedział nadal jak zamurowany, wrośnięty jakoby dupą w parapecie a wpatrzony w otaczające go obrazy, nie mógł odgadnąć po cóż, tu jest? Znał już drogi które przeszło wielu wiedział, że wszystko to, czego w tej chwili oczami swoimi dotyka po coś, dla niego tylko jest. Tylko po co? I w czym cała rzecz? Patrzył na te roześmiane mordy na ten bajecznie wesoły dla nich czas i wiedział, że te barany  nie mają przecież, lepiej niż on. Co jest grane? Kurwa co z tym jest? I dlaczego on. nie potrafi tak jak oni, jeszcze się ze wszystkiego, tak nienaturalnie śmiać? Odpowiedz znalazł w swojej głowie już zaledwie za chwilę a prostota w niej ukryta, po prostu aż po ścinach rozwaliła go. Matematyka, zwykła matma. Głupie proste plusy i minusy, takie porypane życiowe, nie dające wydawałoby się nic. Te ściskające się ze sobą barany, ten koguci sztuczny śmiech, te zidiociałe zachwyty i piski i ochy i ten cały ogarniający do pic. Olśniło go w przeciągu sekund paru, o mało sam nie jebnął się, z prostoty odpowiedzi, w swój porypany łeb. Młody był, głupi był i jeszcze nie potrafił za nic się, w tym swoim nowym świecie poruszać, brak miał ogłady, wszystkiego brak i z każdego, nawet największego plusa jego mózg, bez problemu potrafił zrobić, minus. A ci weterani już, ich baranie jak i jego głowy, z uwagi na swój w tym wszystkim staż, na swoją już w tym wszystkim ogładę, i większe niż u niego sprawy całej zrozumienie z każdych dwóch minusów, potrafili zrobić plus. Matma, zwykłe matematyczne zasady. Proste jak teoria bezwzględności i przez to zajęło mu to, aż tak długi, cały przesiadywania na parapecie czas.
    Te chwile, ten krótki przecież czas na stałe wpisałem we wnętrze swoje. Spotkaliśmy się tylko ten jeden raz i od tego czasu, nie widziałem go wcale. Do końca życia jednak, będę mu  wdzięczny, za wszystko to, co mi w tamten dzień dał. Dostałem wszystko w jedną tabletkę, dla mnie specjalnie, starannie zapakowane. Tylko, że jeszcze w tamten czas nie umiałem z tego nic wziąć, nie miałem czym, tego odczytać i nie wiedziałem, w jaki sposób rozsupłać to. Byłem jeszcze na jego wykładzie i słuchałem tego o czym mówił. Mądry gość. Dziękuję Krzysztof, że poświęciłeś dla mnie swój czas i, że tyle w tamten czas od Ciebie dostałem. Pełny szacunek za to co robisz i jesteś Kim. O Edku jeszcze będę pisał nie raz, dziś widzę go, w tygodniu nawet kilka razy. Blisko nam.