komudzwonia.pl

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Uczucia wyższe

Uczucia wyższe

    Pod koniec tej terapii, kiedyś całkiem przypadkowo dowiedział się od terapeutki, że nie ma żadnych uczyć wyższych.
    - Pan, panie Krzysztofie nie ma żadnych uczuć wyższych, wszystkie płaty czołowe gdzie się one powinny znajdować poprzez wieloletnie picie alkoholu, wysłał pan w kosmos. Wykasował pan je bezpowrotnie, nie ma, nie będzie i już.
    Stał i jakby dostał w ryj. Urwana ręka, w ulicznej szamotaninie, marskość wątroby, cera nie taka jak u innych, polineuropatia, padaczka i wybite oko wszystko, zęby który powypadały i zębów tych brak. Wszystko, wszystko to, mieściło się w kosztach, które są pochodną, i wpisane były przeze niego jako te, które mogą mu, jemu się przydarzyć. Ale to? nagle co? kurwa jak?
    Nie jest pełnowartościowy? dziwacznie okaleczony? nie w pełni już człowieczy. O miłości, bohaterstwie, honorze, tęsknocie, rodzinie, dzieciach, kolorach, barwach, odcieniach, wiedział przecież wszystko, gadać o tym potrafił długo, bajerując i podrywając na te umiejętności wszystkie dotąd, poznane przez niego kobiety. Magia, miraż, spalony na czerwonej, czy co?
    Umysł ludzki to nie lada jaki instrument, zmuszony do pracy, przyciśnięty do muru, nie mający alternatyw dokona zmian o których mówiąca do mnie pani, nie miała zielonego nawet pojęcia.
    Znaczy, nie miałem uczuć wyższych i w tym się nie myliła, ale mam je już dziś. Przepiłem tyle lat, że mój mózg musiał żyjąc w tak wiecznych przeciążeniach pozbywać się wszystkiego co zbędne, przeszkadzające w dalszym ,,rozwoju,, i nie pozwalające podążać w obranym, co prawda błędnym, lecz jedynym wskazanym mu kierunku.
    Dziś także i z nią chętnie bym porozmawiać chciał, przekonać ją, pokazać jej, udowodnić, przytulić prosząc aby już więcej, nigdy nie gadała nikomu takich bzdur, że cokolwiek zapisanego, znajdującego się w naszym umyśle, czy też genetycznie nam należnego, ulega nieodwracalnemu, nawet po stuletnim piciu alkoholu, zniszczeniu, zatraceniu czy wykasowaniu.

Strach

Strach
 
    Ten przydzielony mu, nigdy nie straszył go śmiertelnościom alkoholowej choroby, być może wiedząc o tym, że takich jak on straszyć niczym już nie należy. Babcie prądem, prędzej wystraszyć i przerazić można było, niż jego śmiertelnościom choroby której skuteczność już od dłuższego czasu ustawicznie, osobiście sprawdzał, bardziej śmierć swoją jako wybawienie, niż jako karę samą w sobie odbierał.
    Parę lat po tej terapii, był nad wodą. Sąsiad podszedł do płota i za jakieś jego wyimaginowane przewinienia zaczął go straszyć. Obiecywał mu to i tamto, strasząc mundurowymi, gniewem boskim, rękoczynami i bóg wie czym jeszcze. Słuchał tego i patrząc w jego oczy, czekał aż pęknie lub też wykona jakiś nieprzemyślany samobójczy dla siebie ruch.
    W tamten czas, byłem już odpowiednio wyprofilowany, lecz jeszcze nie byłem pewny kiedy to wszystko raptownie we mnie eksploduje i kiedy zrobię jeszcze z ,,automatu,, tak jak się tego kiedyś wyuczyłem.
    Gdy sąsiad skończył, powiedział do niego z uśmiechem.
    - nie strasz mnie, ja się nie boję.
    Po czym spokojnie poszedł z dziewczynami nad wodę, dziewczyny latały po piasku a on siedział na kocu i nadal o tym gadzie rozmyślał.
    Nie powinienem powiedzieć, że się nie boję, gdyż tak to, u mnie nie działało. Działa inaczej i jak mnie straszysz nie będę mógł już się bać, poczuję się do walki przez ciebie wywołany i będę musiał sprawdzić, czy jesteś, aby w stanie wszystkie swoje strachy, wprowadzić gadzie podły w czyn.
    Zrobię to pomimo nieuchronnych konsekwencji, nie oglądając się na rodzinę, na dom, siebie i dzieci. Zrobię tak, gdyż inaczej nie będę, zrobić po prostu mógł. Byłem parę lat po drugiej terapii, miałem mnóstwo wprowadzonych w siebie zmian, byłem innym człowiekiem ale nadal to we środku swoim miałem.
    Ostatnio gdzieś tam usłyszałem jak partnerka mówiła do swojej mamy, ty go nie strasz, nawet w żartach, naucz się inaczej, to nie zadziała.
    Dziś już nad tym panuję, dziś już w ryzach świadomości swojej to mam, boję się skutków ale długo już, nikt mnie niczym nie straszył.
    Nie tak dawno podczas mityngowej przerwy, zobaczyłem kolegę z papierosem w ręku. Koleś był po nie dawnym zawale i bardzo mnie zdziwiło, że nadal igra ze śmiercią.
    - Czemu palisz? przecież Tobie nie wolno. zapytałem zdziwiony, oczekując jednocześnie logicznej odpowiedzi.
    - Lekarz, na wypisie ze szpitala napisał, dodając dwa wykrzykniki.
    Całkowity  zakaz palenia papierosów!! Rozumiesz Krzychu, dwa wykrzykniki. Baran, baran w białym kitlu.
    - Rozumiem, nie tylko ty, to masz. odpowiedziałem, uśmiechając się do niego serdecznie.
    Czy ktoś logiczny, logicznie potrafi to wytłumaczyć?
    Na terapii tej poznał także Witka, było im do siebie bardzo blisko. Przegadali ze sobą mnóstwo czasu, i obaj nie mieli za bardzo przed tym, czarnym już gdziekolwiek się skryć.
    Witek już nie żyje. Gdy się o tym dowiedział, zazdrościł mu, był zły. Witek ma już to wszystko poza sobą, a on musi się nadal z tym zmagać, nie widząc w tym jakiegokolwiek sensu, nadal w tym wszystkim trwać.
    Odpoczywaj w spokoju.
    Dziś widzę już w życiu swoim sens, żyję spokojnie, mam plany, marzenia i chcę żyć. Gdy jednak dowiaduję się, że ktoś odszedł, zapił się, wydyndał na lince, nałykał tabletek, podciął żyły swoje, czy w jakikolwiek inny sposób zakończył swój los. W pierwszej chwili zazdroszczę mu i chociaż wiem jakie to głupie, tak nadal mam.

Terapeuci i terapeutki

Terapeuci i terapeutki

    Wrócę jeszcze na chwilę do terapeutów i mojego ich postrzegania, różnicy w odbiorze tych po przejściach i tych, którym takich przejść jest brak.
    Z jednym oboje wiemy o czym gadamy a z drugim gadamy nie mając oboje pojęcia na jaki temat. To trochę tak jakby marynarz rozmawiał z kimś kto przeczytał kilka książek marynistycznych, niby wie i ma pojęcie ale i tak, nigdy tego nie poczuje.
    Człowiek z którym rozmawiam inaczej jest przeze mnie odbierany, traktowany gdy wiem, ze był tam gdzie byłem i ja.
    Gdy oddychał tym samym co ja powietrzem, czuł przerażenie, rozpacz prawdziwą i odczuwany na własnej skórze a nie książkowy, przeczytany, domyślny strach. Wie co oznacza, że chciałem, lecz nie mogłem i nie przekonuje, że mogłem ale nie chciałem, wcale móc. Wie jak sformatowany jest, i jak pracować może w takich przesileniach mózg, rozumie sens w którym sensu jakiegokolwiek jest brak i pojmuje logikę w której logicznego myślenia, nie masz nawet za grosz.
    Tak wiem, że mi już pozostanie i wiem, że nie tylko ja tak z tym, z nimi mam. Nie mam niczego złego na myśli, żadnych podtekstów ukrytych, jest w tym brak, tak zawsze czuję, a uczucia od nie dawna w sobie dopiero, znowu mam.
    Korzystając z okazji, jednym i drugim z całego swojego serducha, bardzo serdecznie dziękuję.

Terapeuta

Terapeuta
 
    Z terapeutą pomimo tej jednej różnicy rozmawiali o wszystkim, był tak otwarty jak ciało nieboszczyka poddawane sekcji, niczego przed nim nie ukrywał, niczego nie zamazywał, nie komponował, nie tworząc nie przeżytego. Opowiadał o świecie widzianym jego oczami, o tym co go wciąż spotyka i o tym, że po prostu dzieje się. Terapeuta był ,,swój,, ,,nasz,, chciał mu pomóc, wiedział to, widział to, i to także, będąc z nim, zawsze czuł.
    Kiedyś jednak, widać już załamany brakiem postępów lub też przebiegiem ich wspólnych rozmów, postanowił być może zajść go z drugiej strony. Wkurzony wstał na równe nogi i powiedział.
    - Przecież można, nie pić. Jak widzisz ja nie piję już dwadzieścia lat.
    Zbaraniał, zaszachowany na amen. Popatrzył w jego oczy i po chwili namysłu odpowiedział.
    - A przepraszam, ile lat piłeś? przez osiem lat pracowałem jako konwojent, potrafię wspaniale liczyć. Nie potrzebuję nawet do tego liczydła.
    Dodał, aby domalować wypowiedzi weselszy szyk.
    - A co do tego ma matematyka? Alkoholik to alkoholik.
    Zapytał pogubiony tym razem terapeuta.
    - Jesteś pewny, że jabłka jadące na pace samochodu ze Szczecina do Świnoujścia, tak samo będą poobijane jak te których koniec drogi znajduje się, dopiero w Przemyślu?
    Odpowiedział, przestraszony, że przesadził.
    I na tym całe szczęście zakończyli matematyczne ciągi i rozmowy, prowadzące do ni kąt .
    Miałem i byłem tego pewny już na stałe kompletnie wyprofilowany mózg. Potrafiłem wszystko i wszystkich obalić, każdy autorytet umorusać w bagnie, zburzyć pomniki wszystkim zacnym a tych zacnych mniej wyekspediować bez prowiantu w bezgraniczną nicość, żadnych autorytetów, jakichkolwiek świętości, potrzebowałem pomocy, umierałem a jednak, nadal, ciągle, wciąż, byłem sam. Dziś już tego nie używam, chociaż nadal to wewnątrz siebie mam, chronię siebie, gdybym tego w sobie nie zainstalował nie mógłby przecież pić.
    Wspomniałem o braku we mnie pokory i matmie gdyż facet nie był wcale a wcale ode mnie starszy i skoro miał, posiadał dwadzieścia lat abstynencji i czuł się z tym wspaniale, wspaniałym dla mnie i mojego umysłu z tamtego czasu wcale nie musiał być.
    Bardzo szybko odjąłem od jego wieku, te jego dwadzieścia lat i bardzo mocno się zapierałem aby nie zapytać go, co widział, co przeżył oraz gdzie był. Czy sądzi, że jego z tego wychodzenie było tak samo trudne, jak będzie moje i czy aby ja muszę, mogę, mam prawo postrzegać jeszcze, to wszystko tak samo jak on.   
    Tak, a nie inaczej pracował mój mózg, broniąc się i obawiając nowego. Nawet jakbym chciał nie mógłbym inaczej spraw w tamten czas postrzegać i sobie inaczej ich tłumaczyć.
    Dzień wcześniej na zajęciach rozmawialiśmy o kiszonych ogórkach i dobrze już wiedziałem, domyśliłem się, przekonałem siebie, udowodniłem sobie, że łatwiej jest tym małosolnym, niż takim ukiszonym na amen jak ja. Każda, jakakolwiek choroba, nawet ta, z upływem mijającego pod jej wpływem czasu, rozwija się. Z początku infekując tylko końcówki samych nerwów, pod koniec po za infekcją, infekcji w czaszce nie masz już nic.
    Wciąż beczałem nad sobą, nie widząc dla siebie żadnych szans. Dziś jednak wiem, że zaprzestanie picia alkoholu to zaledwie wierzchołek góry lodowej, i choroba nadal się rozwija. Zawsze wrócę do starych przyzwyczajeń, do tego co lepsze, bardziej smaczne, skuteczne i z czego będę jakąś korzyść miał.
    Normalne i całkowicie ludzkie, jakkolwiek to brzmi. 
    Przepite lata, jako bonus? Tak miałem jeszcze przez kilka lat, gdy zaczynałem ze sobą coś robić nie miałem nic, niczego czego mógłbym się uczepić i żadnego za czym mógłbym się skryć. Te lata przepite, ten bezsensownie wydawało mi się stracony raz na zawsze czas, ten staż o którym się nie mówi i który wydaje się być nijakim osiągnięciem, był tym czego się uczepiłem i tym który nadal kieruje moimi krokami częstokroć nawet dziś.
    Pomimo panującego w tym wszystkim imbecylizmu, dobrze na tym wyszedłem. Dziś jestem innym, nowym całkowicie człowiekiem a o nowe, inne niż to poddane aż takim wiecznym przesileniom człowieczeństwo, się w tym wszystkim, tak prawdę mówiąc przecież rozchodzi.
    Od wczoraj zaledwie zamieszkuje we mnie pokora, szanuję każdego człowieka który z tego wychodzi, każdego który się zmienia i uczy z tym żyć.
    Gdybym jednak znalazł się na mitingach w grupie samych ,,małosolnych bohaterów,, nie miałbym żadnych, nawet znikomych szans przetrwania. Zapijałem. Zakisili by mnie na amen, nie rozumiejąc, nie chcąc i nie mając nawet szans żadnych aby mnie zrozumieć, bo i niby jak, bo i niby dlaczego, bo i niby po cóż?
    Przecież to ja dla nich, miałem i byłem przestrogą, zdjęciem pokazującym do czego może w ich życiu dojść. Oni powinni być dla mnie autorytetem lecz dla tamtego Krzyśka nie byli, byłem wściekły, nie tylko na nich lecz dokładnie na wszystkich i na cały otaczający mnie świat.

Kosmos

Kosmos

    - Przestaniesz pić i będziesz wspaniałym ojcem dla naszej wspólnej córki i dobrym przyjacielem, oraz życiowym partnerem dla mnie. Zobaczysz będzie tak.
    Uśmiechnął się smutno i nawet nie wiedział co ma, na jej temat myśleć? płakać ma, czy też ma, się śmiać?
    Zabrali mu telefon, a raczej sam im go oddał, takie zasady i nie było nawet co z nimi dyskutować. Raz w tygodniu może wykonać jeden telefon, dzwoni do dziewczyny i zdaje jej relację z tego, co się tutaj wyrabia. Tylko ona jeszcze w niego wierzy, wciąż pieprzy, że wszystko będzie ok. Często się kłócą, ona wierzy a on nie. W końcu już nie prosi nawet terapeuty o możliwość dzwonienia, jest przerażony coraz bardziej samotny i coraz częściej smutny.
    Pisał prace,czytając je przy terapeucie, wciąż nie rozumiejąc czego może on, od niego chcieć. Potem okazało się, ze próbował wywołać u niego poczucie winy, czemu? nie wiedział i nie wie tego do dziś. Przecież nie można wywołać w kimś, czegoś czego w nim nie ma. Nie miał go, o całe swoje zło obwiniając cały świat i wszystkich mieszkających w nim ludzi.
    Nie był złym człowiekiem, czuł to chociaż na takiego mógł w oczach innych wyglądać. Okaleczał, ranił i karał gdyż sam czuł się okaleczonym, poraniony i ukaranym jak nikt. Chciał pokazać mu świat, postrzegany swoimi oczami, otworzyć się na dobre przed nim i sobą samym. Lecz gdy zaczął o tym mówić, powróciło jąkanie i wszystko wyglądać zaczynało jak zwykły klops. Zapytał, dlaczego się jąka a on pomyślał, że jak mu opowie, być może przekonać go będzie chciał, że specjalnie któregoś dnia wszedł i był w sytuacji w której przecież nigdy nie chciał być.
    Spuścił więc tylko oczy, zamilkł.
    Mój mózg jakby to nie zabrzmiało pracować zaczął już przeciwko mnie. W chwilach gdy było we mnie brak alkoholu, wyświetlał mi wszystkie filmy ze wszystkich moich minionych lat, pokazując w trójwymiarze potworne występki, nieludzkie czyny, których za nic, nie chciałem znać. Udowadniał mi, pokazując wciąż na nowo, cały bezsens mojego w tym wszystkim istnienia.
    Tu nie ma już chcę, czy nie chcę tu przekonany byłem w pełni, że muszę pić. Pić tylko po to aby o tym wszystkim nie myśleć, nie oglądać wciąż tego samego, na okrągło każdego dnia, o każdej godzinie widziałem tylko i wyłącznie to. Musiałem jakoś się przed tym bronić, broniłem się więc tak jak umiałem i tak jak podpowiedział mi, mój coraz bardziej okaleczony alkoholem mózg.

Betoniarka

Betoniarka
 
    Ktoś czytał swoje fazy uzależnienia, spierając się z grupą i walcząc o to aby broń boże, nie wepchnęli go niżej niż zszedł. Siedział słuchając istnej walki o ogień i spoglądając na tzw betoniarę zastanawiał się gdzie też, jest już on?
    Wpatrzony w sam jej środek, w samo oko cyklonu widział, że stamtąd nie wychodzi nikt.
    Zafascynowany, nie mogąc oderwać od niej oczu, przyglądałem się wiszącej na ścianie betoniarce. Tak jakbym widział w jej środku, jakiś sens, sens tam gdzie sensu jakiegokolwiek jest, już przecież brak. Zastanawiałem się gdzie kończy się człowieczeństwo a gdzie zaczyna bydlęce wręcz już upodlenie. W jaki sposób migrowałem i kiedy też, zaczęło mi to wszystko już koło dupy latać. Jak to wygląda i jak z tym jest? kiedy? jak i dlaczego jest już dziś, tak jak jest?
    Patrząc tak, przypomniał mu się pewien życiowy epizod i konsekwentne działanie które obrazuje budowę tej jakże dziwnej maszynerii.
    Jego przyjaciele wylatywali na tropikalną wycieczkę i nie za bardzo wiedzieli co mają uczynić ze swoim psem. Poprosili aby on z nim pozostał i przypilnował przy okazji zarówno psa, jak i ich mieszkania. Zgodził się nawet sobie sprawy w tamten czas nie zdając, jak przerastające jest to, dla niego zadanie.
    Pewny był, że nic się nie stanie, że radę przecież da.
    Polecieli, chata bajka i pies którego nie powstydził by się nikt. Ze swoich zagranicznych wojaży zwozili do domu różnorakie trunki, wszędzie stało ich mnóstwo i wszystkie były dla nich niesamowicie cennymi reliktami, pamiątkami z wycieczek i podróży po całym niemal świecie.
    To było niesamowite, po raz pierwszy podziwiał telefony komórkowe. Wysłał SMS a, a tuż po chwili dostawał odpowiedz, która napływała z drugiej strony ziemskiego globu, kosmos. Dziś mój przyjaciel mieszka w Stanach, ma na imię Wiesiu i zawsze jak wysyłam do niego SMS a jestem zafascynowany, ledwo do niego dotrze i już dostaję odpowiedz. Ale ja to taki wieśniak jestem i dziś cieszę się byle czym.
    W lodówce mnóstwo jedzenia i wódka której powinno starczyć mu aż do ich powrotu. Kilka flaszek i wszystko jest ok. Przygotowuje jedzenie dla siebie i psa, wychodzi z nim na spacery, ogląda telewizję, czyta gazety i nadal wszystko jest, tak jak powinno być, czyli ok.
    Wieczorem przed snem wypija trochę wódki, tak tylko aby lepiej spać, potem troszkę podczas dnia aby ten szybciej jakoby zleciał i nadal wszytko jest ok. Alkohol niknie jak kamfora i po pewnym czasie zaczyna uszczuplać stojący w rogu pokoju wielkich rozmiarów barek, Jest spokojny, pije tylko to, co będzie mógł przed ich powrotem w monopolowym po uzupełniać.
    Otrzepuje się dostrzegając, że jak dalej tak pójdzie, wyjdzie z tego totalny klops. Idzie do sklepu i kupuje to co już zniknęło, uzupełnia barek i wszytko nadal jest ok. Wie, że już nie można, że nie należy tak, że nie wypada, że nigdy już tak więcej.
    I zaczyna od nowa, jednak flaszka, potem druga i trzecia pewny, że pożyczkę może wziąć i naprawić znowu to co w zawierusze bezpowrotnie zaginęło. Wciąż pewny, że nad tym w pełni panuje, że zdąży, zatrzyma w porę, że przecież rozsądny jest, że zaufali, że pies, dom, że wszytko musi być w porządku.
    Bierze pożyczkę zaciera ślady i nadal wszystko jest ok.
    Pije jednak nadal, z początku będąc pewnym, ze zrozumieją, że zbyt mało mu zostawili, że wytłumaczy, że to przecież norma i całkowicie ludzkie zachowanie. Przecież nic się nie stało a te kilka flaszek to wstydliwa wprawdzie, ale norma.
    Kasuje jednak całkowicie zasoby barku i pomału zaczyna już tylko liczyć na cud. Nie nadchodzi dziś, spoko zapewne przydarzy się jutro, pojutrze, za dni parę ale przed ich przyjazdem.
    Pije szybciej aby przestać o tym myśleć i wyjść na chwilę chociaż z piekła bram. Wiara w cud przemija gdy pić zaczyna trunki których w Polsce brak, są u nas nie do zdobycia, nie do kupienia więc, jednak pozostanie ślad. Wszystko to już, musi się wydać.
    Zapada się w czarną dziurę i nie chce o tym wszystkim myśleć, przestaje spać, przestaje jeść mając nadzieję, że nim wrócą już po nim będzie. Ale przecież i tak dupa więc aby już przestać myśleć, wypija wszystko, wszystko co tylko miało procenty i wciąż, nadal, niestety żyje. Zapada się do swojego środka coraz głębiej, latając jak w klatce będący niewidomy szczur.
    Wracają, po telefonicznych połączeniach przypuszczając już co ich we drzwiach własnych spotka. Stoi nie mając sił aby to wszystko własnoręcznie z blednącym, nie istniejących już honorem zakończyć. Pewny swej winy i kary która musi za to wszystko przyjść.
    Wybaczają, karząc go niemiłosiernie i nakazując mu z tym wszystkim nadal żyć.
Pamiętam, że właśnie patrząc na betoniarę mi się to przypomniało. Cała tablica faz uzależnienia w przeciągu zaledwie pięciu tygodni samotnego mojego z psem przebywania. Pies przeżył i nic mu się nie stało, pomimo wszystko jakoś tam karmiłem go i z nim wychodziłem. Jak? tego nie wiem nawet do dziś.
Można powędrować jeszcze niżej. Byłem w samym środku cyklonu. Jakby jeszcze nie przyjechali ze dwa tygodnie zacząłbym wynosić rzeczy z ich mieszkania, być może za trzy miesiące wyprowadziłbym z garażu i zastawił w lombardzie ich wóz. Być może za pół roku tuż przed ich powrotem spaliłbym doszczętnie, w pijackim amoku aby wszystko zatuszować, im dom. Tylko, że tu już nie byłoby, być może tak podpowiedziałby mi mój, oszalały doszczętnie mózg.
    Siedział wciąż wpatrzony w sam środek tabelki i w końcu rozróżnić wszytko dokładnie mógł. Wchodząc w alkoholizm nie możesz potem poszczególnych faz oddzielić, nie potrafisz ich skonfigurować zgodnościom dat, czasu i dni. Wskakują bonusowo wraz z ilościom wypitego alkoholu i płynącego pod jego wpływem czasu. A tutaj zaledwie miesięczny przejrzysty jakże rys i wszytko widoczne dla niego jak na dłoni.
    Zrobiło mu się strasznie niewygodnie, poprawił więc swoje położenie siadając na drugim nie zmęczonym jeszcze siedzeniem półdupku.
    Widział nie tylko poszczególne fazy uzależnienia ale także człowiecze przepoczwarzenie jakiego dostępował.
    - człowiek
    - człowiek-bydlak
    - bydlak-człowiek
    - bydlak
    Zarówno fazy jak i stopniowe wypieranie człowieczeństwa ze siebie widział jak na dłoni. Można zejść jeszcze niżej, można ale całe szczęście przyjechali i zatrzymali to czego on, już samodzielnie zatrzymać nie miał prawa.
    Ten ich wyjazd pamiętał będę do końca swoich dni, jak na mitingu słyszę od kogoś ja nigdy, ja nie mógłbym tak, ja nigdy bym tak nie postąpił, sam nie wiem co mam na jego temat myśleć. Nie myślę w taki czas, nic. Jakbym po tym spostrzeżeniu wiedział, że muszę każdy kolejny etap w drugą stronę konsekwentnie przejść, zabiłbym się, podcinając swoje żyły szarym mydłem. Mniej zapewne by mnie bolało niż to, co mnie jeszcze czekało. I dobrze mi tak.

Sztuczne dno


Sztuczne dno

    Jednym z ukrytych  zadań terapii, jest wywołanie tzw sztucznego dna. Wszystkie prace pisane przez delikwenta i ich tematy, konstruowane są w taki sposób aby zabić w nim bez sprzecznie jakikolwiek sposób dalszego logicznego wytłumaczenia tego co się wokoło niego ostatnio wyrabia i wyrabiało. Pozbawić go złudzeń, wprowadzić stałą pewność iż nie kto inny tylko on sam, ponosi pełną odpowiedzialność za całe zło które go dotąd w życiu co rusz spotyka i spotykało. Przekuć poczucie krzywdy i wywołać w jej miejsce jak najbardziej słuszne poczucie winy, to taki dodatkowy bonus takie dwa w jednym wspólnie spakowane.
     Nie musiałem już pisać takich prac, byłem w pełni przekonanym o tym kim jestem. Przebieg mojego życia i moje się w nim zachowywanie w sposób dobitny pokazało mi kim jestem, gdzie idę i dokąd konsekwentnie zmierzam.
    Często słyszałem o ludziach którzy poprzez całkowity zbieg okoliczności, biorąc udział w wypadkach samochodowych, katastrofach lotniczych, huraganach, tsunami etc otarli się o śmierć, przez chwilę zaledwie przebywając na istnej granicy swojego bytu i niebycia. O zmianach które w nich po przejściu tego nastąpiły, przeprogramowaniu, przewartościowaniu, innym spojrzeniu którym potrafią dziś, patrzeć na otulający ich zewsząd świat.
    Przebywałem w tym dziwnym jakże zawieszeniu przez wiele lat, wciąż nie potrafiłem się przeprogramować, popatrzeć na wszystko inaczej, zrozumieć i w końcu zacząć żyć.
    Oczywiście zmieniałem się, nie mogąc już niczego zwalić na nikogo, wymyśliłem sobie alkoholową śmierć, chciałem się zapić nadając dalszy sens, i logiczne wytłumaczenie wiecznego bezsensu który mnie zewsząd i wciąż otaczał.

wtorek, 24 stycznia 2017

Wlewki


Wlewki


    Kiedyś podczas zajęć,jako ciekawostkę, terapeuta przeczytał im artykuł, na temat wlewek do odbytniczych. Ubaw był po pachy i ogólny, na sali gromki śmiech, a on siedział tam nie wiedząc i gubiąc się gdzie jest?
    Mi już, nie o alkoholu smak chodziło, nie o alkoholowy aromat, nie o zabawę przy jego konsumpcji i kobiety z którymi łatwiej było, niż gdy jego, było brak. Nie o szum w głowie czy pojawiający się strach, że zahamowań może być już, jakichkolwiek po nim brak. Nadal bawiłem się swoim życiem, wciąż poszukując różnic a nie wspólnych, łączących nas cech.
    Wlewki doodbytnicze, można i tak. Pomyślał i przypomniał mu się czas, gdy być może, mogło i z nim tak właśnie, się stać.
    Kiedyś bardzo, bardzo dawno temu, jeszcze przed pierwszą swoją terapią dostał na ulicy, dobre baty. Obudził się w szpitalu gdzie leżąc na kozetce, kosmicznego wręcz nie miał pojęcia skąd się tu wziął. Na zadane pielęgniarce pytanie, co się stało? otrzymał odpowiedz, której wolałby nie słyszeć.
    -ciesz się pan, że pan żyjesz....
    Próbował bezskutecznie odtworzyć poprzedni, miniony czas. Jakaś knajpa, obiad na którym wraz ze wspólnikiem, wspólnie opijali odniesione ostatnio sukcesy.
    Jakieś kobiety, rozmowy, jedzenie, picie, lecz było go znacznie mniej niż zwykle przy okazjach, takich jak ta. Wychodzą, oddaje kluczyki od samochodu do szatni.
    Czemu? nawet nie wiedząc, i nie pamiętając po cóż, gdyż od lat przemieszcza się samochodem, będąc pijany. Opuszczają lokal, wychodzą, drzwi się za nimi zamykają i wybacz bracie, więcej grzechów nie pamięta.
    Budzi się dopiero tu, nie pamiętając nic i widząc rurki z kroplówkami które trzymają go na łóżku. Pielęgniarka wychodzi a on wyrywa wszystko co łączy go ze szpitalem i słaniając się na nogach instynktownie kieruję się w stronę wyjścia,
    Dostrzega jak za szkłem parą pokrytym, przerażone oczy mijanych przez niego pacjentów dziwiąc się, co ich wzrok tak śmiertelnie wystraszyło?
    Wychodzi w końcu na zewnątrz i prosi taryfiarza aby go jak najszybciej zabrał do domu, ma problem i dopiero w znalezionym w kieszeni dowodzie z trudem odczytuje zapomniany adres. Podwozi pod samą bramę, zostawia dowód osobisty prosząc taryfiarza aby wrócił wieczorem i odebrał za kurs należne mu pieniądze, i on tak też robi.
    Na czworaka, wchodzi na piętra, modląc się aby być już w domu. Pod drzwiami z przerażeniem stwierdza, że zabrali mu także klucze od mieszkania.
    Wchodzi na siłę, nie mając już sił wcale, staje na wprost korytarzowego lustra i widząc obraz mu we szkle  wyświetlany. wyje z rozpaczy.
    W miejscu swojej twarzy ma jeden wielki, kolorytem wymieszanych farb fioletu, brązu, czerni i czerwieni bezkształtny, spuchnięty potwornie, zniekształcony mordobiciem własny ryj. Od razu rozumie przerażone oczy mijanych przez niego korytarzowych, przypadkowo stojących ludzi.
    - Niech się pan cieszy, że pan żyje..
    Boże czemu? i z czego miałby się niby cieszyć?
    Chciał z rozbiegu na główkę skoczyć do toalety, spuścić wodę i skrócić w ten dziwny sposób, swój wieczny w tym wszystkim dziwny los. Łeb jednak miał tak spuchnięty i wielki, że nie zmieściłby się nawet i tam.
    Nie tylko obraz zewnętrzny uległ zniekształceniu gdyż tak samo wyglądało wnętrze, całej jego jamy ustnej, jeden wielki klops i wszędzie pogruchotana, żywa, nie zabezpieczona niczym oddychająca zimnym tlenem naga tkanka.
    Ból nadszedł wieczorem, dopiero jak minął mu szok poporodowy.
    Po trzech dniach już pił nie mogąc wytrzymać i dogadać się ze samym, sobą. Wlewając wprost na żywe mięso, wyjąc z bólu łykał to, co na tamten czas, było jedynym pozwalającym mu trochę się chociażby wyciszyć, trochę odpocząć i lekko chociażby na chwilę o wszystkim pozapominać.
    Jakbym na tamten czas wiedział o wlewkach doodbytniczych, być może posunąłbym się i do tego? Nie mogę wprawdzie powiedzieć, że na pewno, ale nie mogę także twierdzić, że tego, nigdy bym nie uczynił. O mało mnie nie zabili, czy tak powinno wyglądać moje dno? Dziś się uśmiecham, gdyż musiałem bardzo dużo jeszcze przejść i przeżyć. Miałem uszkodzony błędnik i jeszcze bardzo długo przewracałem się bez powodu, ot tak fik i już, nie wiedząc jak i kiedy. Skończyło się na panoramie mózgu i z czasem samo przeszło, dziś się już nie przewracam.
    Był na drugiej już terapii, od ukończenia pierwszej minęło siedem długich lat. Po pierwszej nie pił kilkanaście miesięcy, trzy gdy pracował w Niemczech, resztę tego czasu po prostu przepijając.
    Zaprogramował się już na stałe, wykuwając w swoim wnętrzu ,,żelazny styl,, z którym jeszcze ciężej było zarówno jemu, jak i wszystkim tym, w około niego zgromadzonym, żyć. Przez ten cały czas wybitnie się udoskonalał, z każdym dniem niezauważalnie się zmieniając i stając się coraz mniej nadającym do jakiejkolwiek już naprawy. Przerosło go, otaczając  ze wszystkich możliwych stron, dusiło nie pozwalało mu się zastanowić, zatrzymać, odpocząć, zacząć żyć.

Norma


Norma
 
     Wchodził zagubiony, ciekawy, co go tutaj spotka?
    Była przerwa i czuł się trochę jak oglądana ze wszystkich stron, nie mająca gdzie, za bardzo się skryć akwariowa rybka. Ktoś podszedł i spisał jego dane, kto inny podał mu, nie zdziwionemu alkomat a pielęgniarka zaprowadził go do sali. Ktoś przeszukał jego graty, także go nie zaskakując, gdyż sam już sobie nie ufając, wiary takiej nie mógł wymagać także i od innych.
    Za dwa tygodnie już i ja, zbiegałem na dół przyglądając się i lustrując nowo przybyłych, miałem przewagę byłem starszy. bardziej obyty jakkolwiek to dziś brzmi.
    Trochę się rozpakował i poszedł na pierwsze zajęcia, słuchał pracy czytanej przez faceta i dobrze widział, że nie ma, żadnych, najmniejszych nawet szans.
    Gość ukazywał opisane swoimi słowami dno. Czytał o dniu podczas którego sam siebie, swoim zachowaniem zaskoczył, zaskakując także cały zgromadzony wokoło niego tłum. O sianie, totalnej wiosce i zachowaniu nie pozwalającym niczym go wytłumaczyć. Słuchając zrobiło mu się nie klawo gdyż był w swoim życiu zapewne na wszystkich z nich. Każde kolejne tym tylko różniło się od poprzedniego, że wbrew pozorom, oraz pewności całkowitej iż tam już nie sposób było żyć, żyło się tam porównując z tym gdzie się znajdował obecnie, jeszcze całkiem, całkiem, znośnie.
    No właśnie. Przepiłem swoją pierwszą terapię, zapiłem chociaż pić już nie powinienem. Mówili nie rób tego, piłem i wpadłem w sześcioletni morderczy ciąg. Nie mogłem przecież jeszcze, tamtą moją głową się ot tak do tego przyznać. Byłem zbyt wielki pomimo, że nie miałem nic. Zaprzeczałem próbując udowodnić wszystkim i sobie samemu, że zalecenia terapii mnie już nie dotyczyły. Że ona jakaś dziwna, tylko dla dzieci stworzona jest. Że byłem dalej, wszedłem w to głębiej i nie miałem już w tamten czas a tym bardziej dzisiaj, przy swoim nasyceniu, na wyjście z tego jakichkolwiek szans. Wciąż szukałem różnic, nadal nie potrafiąc zobaczyć w tym wszystkim wspólnej płaszczyzny porozumienia. A jednak terapeuci zauważyli i chcieli mi w tym moim, się nad sobą użalaniu pomóc.
    Kazano napisać mu  pierwszą pracę, a po jej przeczytaniu nie pozwolono mu już żadnej innej, kolejnej przeczytać na forum jego grupy.
    Dziś wiem, że chcieli dla mnie dobrze i to była moja jedyna terapia, na której zostałem trochę odizolowany i potraktowany inaczej niż wszyscy pozostali. Dziś mam nadzieję, że tak wszędzie już jest. Dziękuję.....
    Pisał wprawdzie inne prace, które czytał w zaciszu gabinetu terapeuty, ale tylko i wyłącznie dla jego uszu. W życiu grupy uczestniczył nadal, słuchając i wypowiadając się na temat prac innych, lecz coś mu tutaj nie grało.

czwartek, 12 stycznia 2017

Bratnia dusza


Bratnia dusza


    Idąc w kierunku ośrodka zobaczył biegnącego co sił w poprzek ulicy winniczka, był piękny i w swojej skorupie bardzo przypominał mu własne lustrzane odbicie. Zrobiło mu się go żal. Podniósł niedoszłego samobójcę i pouczając go jak tylko umiał, odniósł go daleko od szosy, na której prędzej czy później czekała go niechybna śmierć. Ani na chwilę nie schował swoich rogów, więc pewien był, że cały czas uważnie go słucha. Dał mu kilkanaście cennych życiowych rad, kilka zaleceń, parę wskazówek i pewny, że wyciągnie odpowiednie na przyszłość wnioski, delikatnie położył go w oddalonej zielonej, przyjaznej i bezpiecznej dla niego trawie, którą pogalopował dalej.

Mocarz


Mocarz
 
    Miał trochę czasu do busa, czekając na niego i uciekając od mieszkającego w nim po ostatnich zajściach szamba, bawił się przechodzącymi obok niego ludźmi. Obserwował każdego, szukając bardziej popapranych, popierniczonych bardziej niż on. Pijanym już dawno dał spokój, widząc, że nie zawsze wina leży w nich, lecz innym nie odpuszczał i odpuścić, nawet jakby tego chciał, by nie mógł.
    Idzie jak pokraka, ale ten cymbał ma wielki łeb, a ta ubrała się jak idiotka i jeszcze widać, że świetnie się w tym barachle czuje. Ta umalowana jak lajkonik, a dzieciak jej ubrany jak pisanka. Ten zbyt mały, ta zbyt gruba, ta kulawa, a ta zeza przecież ma, tego to chyba ojciec we złości swojej produkował, a tą to zapewne trzej lekarze kleszczami wiadomo skąd i za co na siłę wyciągali.
    Chyba jeszcze zbyt mało dostałem po dupie.
    Nie miałem już prawie nic, wszystko co jeszcze mi pozostało stało obok mnie na ławce spakowane zaledwie w jedną lekką potwornie torbę. Straciłem wszystko, lecz nadal miałem wysokie mniemanie na swój temat i zero najważniejszego, zero przecinek zero mieszkającej we mnie pokory.
    Bawiąc się tak, uciekałem od tego co mnie już nieustannie dusiło.
    Tę umiejętność posiadam w swoim wnętrzu do dziś, wystarczy, że na chwilę chociażby zapomnę, że ją w sobie zainstalowaną mam, a już się kimś w myślach swoich bawię. Tak jeszcze miewam. Dziś potrafię już z siebie się śmiać, nie muszę uciekać od wspomnień, zachowań z powodu których jest mi wstyd, jest mi smutno czy źle.
    Lubię siebie. Dziś tak już mam, oczywiście jak o tamtych umiejętnościach swych nie zapominam. Prace, aby się tego przyzwyczajenia pozbyć, wciąż w toku.
    Był na miejscu, najnormalniejsza wiocha i papą nakryty świat.
    Mijał jakichś wieśniaków, których wszystkich bez wyjątku poubierał w swoje przepiękne wyhaftowane szaty. Oczami patrzył na jakieś obskurne zabudowania, dodając w myślach każdej to, to i tamto. Ośrodek jednak zaskoczył go.
    Pałacyk w odrestaurowanym stanie i wielki park, zieleń, której w poprzednim miejscu było mu brak, przestrzeń, w której było czym oddychać i powietrze, bez którego przecież nie można było żyć.

Obrona konieczna



Obrona konieczna



    W pociągu pusto i w przedziale jedzie sam, dobrze, gdyż ani mu w głowie żadne Polaków pomiędzy sobą rozmawianie, ani też usilne wbrew sobie budowanie i tak nie trzymających się kupy, niepotrzebnych nikomu zdań.
    Na kolejnej stacji dosiada się do niego gość, który od samych drzwi wnętrze jego dokładnie zagotował. Uchylił je, pytając tylko czy może, a jak raz na niego spojrzał, już oczu od niego oderwać nie potrafił.
    Miał w oczach swoich coś, czego on od zawsze u siebie na darmo poszukiwał, mieszkał w nich spokój, widać w nich było wszystko, była w nich zarówno równowaga, jak i całego świata tego czysta toń.
    Za oknem więc poszukując jakichkolwiek widoków, za wszelką cenę oderwać pragnie od niego nieposłuszny wzrok. Na buty jego i na trzymaną w ręku starannie zwiniętą gazetę, na pakunki których parę miał, wszędzie i na wszystko, by po chwili na powrót i znów złapać się na tym, że w jego gały bez opamiętania wgapiony jak zwykły baran ponownie jest.
    Boże, co też on może sobie o nim pomyśleć, obijało się mu po łbie.
    Poprzez przypadek będzie pewny i jego, typowego hetero, odbierze, lub co gorsza już odbiera jako sztancowego osobnika homo. Wpadł w panikę jeszcze bardziej niż dotąd, będąc pogubionym, a nie mając kompletnie recepty na wyjście z tego dziwnego jakże impasu, aż ze wstydu spocił się. Facet już nie na żarty patrzy na niego bardzo podejrzliwie, nie rozumiejąc zapewne, czemu nieustannie wciąż na czubku świecznika jest.
    W końcu przełamany lub, co bliższe, nie mający innego wyjścia, zaczyna bełkotać coś pod nosem. Trochę ze składem, a więcej wbrew temu wszystkiemu, co znał, powiedział o jego oczach i ich na niego niesamowitym wprost wpływie. Przepraszam, kończąc tak, aby go chyba swoim bezsensownym jąkaniem nie zezłościć lub też aby go, Boże chroń, nie przestraszyć.
    Gościu, jak się wnet okazało, nie z jednego pieca chleb już jadł i chociaż z początku troszeczkę powoli, wkrótce rozkręcił się jak śmigająca z balkonu trzeciego piętra ku ziemi donica.
    Okazało się, że był on mistrzem w jednolitą całość połączonych kilku wschodnich sztuk walki. Był jakby guru i kimś, z kogo można było, gdyż należało, przykład dobry brać. Jego oczy, gdy opowiadał, zaiskrzyły. Widać było, że to jego pasja, jego życie całe i jego niesamowicie bezcenny, boski wręcz skarb. Zaskoczył tak, że nawet  wkraczać mu było, swoimi głupimi bzdetami, pomiędzy jego niesamowicie przepięknie ułożone kwiatów bukiety, po prostu wstyd.
    Mówił o obronie koniecznej, mówił o ataku i cienkiej niesamowicie linii odróżniającej jedno od drugiego. Mówił o skupieniu i wiecznej obserwacji zamierzeń przeciwnika, o pewnym, skutecznie odpowiednim wyprzedzeniu, pozwalającym w pełni zaskoczyć i pokonać go raz, dwa. Na  rozmowie, a raczej na tym ciekawym monologu szybko przeleciał mu podróży czas.
    Wysiadając, ciepło się ze swoim rozmówcą pożegnał, mówiąc od wieków całych nie używane przez niego słowo, dziękuję. Zapytany dokąd zmierza, zgodnie z prawdą odpowiedział, że...
    - Do swoich.
    Chciałbym, chociaż w życiu swoim jeszcze raz, spotkać go. Porozmawiać i popatrzeć na niego, jakże podobnymi, spokojnymi i normalnymi oczami, które mam już dziś. Wymienić wspólne lustrzane doświadczenia z dziedziny obrony koniecznej, którą zarówno gość jak i ja stosowaliśmy od wielu, wielu lat.
    Cienkiej niesamowicie linii którą on od startu dostrzegał, a o której istnieniu ja dowiedziałem się dopiero z jego ust.
    Dziś bym tak chciał, dziś już bym tak mógł.
    Moglibyśmy wspólnie przegadać wiele dni. Moglibyśmy się być może nawet za kumplować.
    Jakże jednak smutno wyglądałoby nasze pożegnanie, gdyż on po wymianie doświadczeń tych odszedłby niezmiennie jako mistrz wschodnich sztuk walki, mnie nazywając i słusznie tyranem, bandytą, a być może i bydlakiem.
    Mówilibyśmy o tym samym, rozmawiając o całkowicie powielaczem malowanych podwójnie sprawach. On stosował je jednak tylko na macie, wyłącznie w stosunku do swoich przeciwników, ja wszędzie, gdzie tylko się pojawiłem, zawsze o każdej porze dnia i nocy, w kierunku każdego z osobna i wszystkich zgromadzonych razem.
    Jakże musiałem być tym wszystkim już zmęczony, wykończony wiecznym i nigdy nie kończącym się oczekiwaniem nadchodzącego w moją stronę ataku. Jakże wieczną obserwacją wypalone oczy musiałem już mieć, mózg jakże zniekształcony ciągłym planowaniem kolejnych przedsięwzięć chroniących mnie, przede mną, jak się okazało, za parę zaledwie już lat, samym.

Ślad


Ślad


    Następnego dnia, budząc się z pijackiego letargu, odczuwał bardzo silny pleców ból, zaciekawiony podszedł do lustra i ze zdziwieniem zobaczył odciśnięty na nich przekrwiony siniec.
    Był w kształcie kieliszka i posiadał bardzo ciekawy, trójwymiarowy jakby rys. Tak jakby z kosmosu był lub też nieba bram dotykał. Zrobił zdjęcie i ze zdjęciem tym chodząc wszędzie, wszędzie się nim chwalił. Mądrzy ludzie, a w nich jego ostatni przyjaciele, zrazu podchwycili odpowiedni ton. Przekonywali, nie musząc nawet wkładać w to zbytniej pracy, że sam Bóg go naznaczył, prosząc jakby, aby w końcu nastał chlania jego kres.
    Oczywiście uwierzyłem, chociaż z wiarą mam poważny problem aż do dziś, przekonali jak dzieciaka, zbajerowali jak idiotę i jak debilowi w try miga załatwili wyjazd na terapię.
    Byłem nieubezpieczony, bezrobotny, niczyi dzwonili wszędzie szukając dla mnie miejsca pomocy i znaleźli. Zrobili dobrze, nie kumałem już niczego i wszystkiego miałem dość. Byłem niebezpieczny i to nie tylko dla siebie, lecz również dla wszystkich zgromadzonych wokoło mnie ludzi.
    Jechał na drugą swoją już terapię, i tak prawdę powiedziawszy nie miał pojęcia po cóż i dla kogo.
    Dla siebie? Nie miał żadnych szans. Zalecenia pierwszej obrócił, gdyż potrafił już obracać, raz dwa i wszystko czego się tam nauczył wykorzystał trzy, cztery przeciwko sobie. Przekonany jeszcze, że Bóg go naznaczył być może w tamten czas, właśnie tym się kierował?
    Dziś wiem, że musiałem po prostu na kieliszek plecami mocno walnąć i żadnej, zwłaszcza boskiej ręki, w tym nigdy nie było. Dziś już to wiem. Jednak w tamten czas to mną zachwiało, wymuszając na mnie przemyślenia, a obawiając się kary boskiej, po raz kolejny zmusiło mnie do poszukiwania pomocy, a raczej cudu już.

Boże wybacz


Boże wybacz


    Przyjechała z psem i na siłę, wymuszając jakoby, a jakoby zaklinając już, zabrała go do lasu. Pojechali na polanę, która była jemu, im, bardzo kiedyś bliska i na której jeszcze nie tak dawnymi czasy widzieli wszystko podobnie skonfigurowanymi ostrością i kolorytem oczami.
    Po drodze, już bez protestów z jej strony, kupił flaszkę i z flaszką tą, łąką tą, powolutku sobie spacerował. Pił z gwinta, idąc wzdłuż polany przyjaznego skraju, rozmyślając i odganiając wspomnienia czasu, o którym chciał, jakby tylko mógł, na zawsze pozapominać. Na końcu już rozmawiając z samym Bogiem, żaląc się na całe piekło, które ciągle we wnętrzu jego wrze, wrzeszczał, darł się, prosząc go tylko, aby się w końcu ulitował i stąd na zawsze już zabrał go.
    Był wykończony, wyprany i miał wszystkiego dość, musiał odpocząć, odsapnąć, nabrać gdzieś, gdziekolwiek, chociażby w trumnie nowych sił.
    Nie odezwał się, cwaniak, szczelnie schowany za kotarą z puszystych, miękkich i wygodnych chmur, podpatrywał być może, przyglądając się żałośnie, co też z nim już się powyrabiało.
    A on darł się coraz głośniej, wyrzucając z siebie całą złość, smutkiem malując znajdujące się wokoło drzewa, a pogardą do życia nakrywając cały odległy daleki i piękny kiedyś staw.
    Gdyby w tamten dzień spotkać go mógł, wywabić na sekundę chociaż go z tych jego chmur, gdyby w tamten czas sięgnąć zdołał chociażby malutki rąbek z jego szat, przyciągnąłby go do siebie i wnet, w przeciągu zaledwie chwili, wielu z was nie miałoby dziś ani w kogo wierzyć ani do kogo nawet już pomodlić się.
    Dziś, pisząc to, smutno się uśmiecham. Zastanawiam się, do której też potęgi należy podnieść człowiecze upodlenie, jak nisko zejść, w jakiej ciągłej desperacji, wiecznych przeciążeniach trwać, aby tak malutki człowiek, jakim byłem, jestem ja, ośmielił się mieć zamiary i nie bał się podnieść swoich lichych rąk w kierunku samego globu tego stworzyciela?
    To był dziwny dla niego czas, najdziwniejszy spacer ze wszystkich tych, które w swoim życiu miał.
    Zamykał wszystkie drzwi, odcinając się od rodziny, znajomych i przyjaciół, palił wszystkie mosty i nie pozwalał nikomu już sobie pomóc.
    Dużo później usłyszał, i całe szczęście, o samobójstwach rozszerzonych.
    Dziś, pisząc o tamtym czasie i wspominając go z przerażeniem, nie jestem pewny czy aby moje dzieci nie byłyby zagrożone gdybym wiedział, usłyszał o nich w tamten dziwny, niezrozumiały jakże dla mnie czas.
    Nie mówię, nie piszę i nie uważam, że zrobiłbym to na pewno, nie mogę jednak znając i pamiętając tamten swój stan powiedzieć, że do tego na pewno bym się nie posunął. Aż strach się bać, lecz dokonując tego nie miałbym już wyjścia, nie mógłbym już za czymkolwiek się skryć, musiałbym pokonać strach, który od dawna był tylko jedynym tym, co mnie przy życiu wciąż trzymało.
    Nikt nigdy by mi tego nie wybaczył, nikt nie mógłby tego zrozumieć, a ja, a mi, tam w wiecznej niewiadomej, musiałoby być lepiej, niż było mi tu.
    Nielogiczne? Logiczne, jeżeli piekło dudni, wiecznie wewnątrz was.

Apogeum


Apogeum
 
    Rano już nie mógł nic zjeść, a wyćwiczony od zawsze w takich bojach mózg raz dwa przywołał z pamięci film, jak sobie powinien w takim wypadku poradzić.
    Pozamykał w końcu wszystkie drzwi i okna, powyłączał telefony i zabronił dzieciom kogokolwiek do siebie wpuszczać. Pił, nie trzeźwiejąc już wcale, pił będąc pewnym, że teraz już dzieło samo się w sobie w końcu pozamyka. Rozmawiał z tym "drugim" głęboko wewnątrz niego ukrytym, ciesząc się, że już niedługo skończy się ich wspólnie skrzyżowany los. Nie potrafił w inny sposób pozbyć się go ze swojego wnętrza, był logiczny, niesamowicie wprost rzeczowy i wciąż udowadniał mu, że wszystko straciło już jakikolwiek sens.
    Nie musiał nawet wkładać w to zbytnich nakładów, komornicy, pokaleczeni ludzie, odsunięte dzieci, brak pracy, nieudane związki, plamy, kleksy i wszędzie wypalony las. 
    W tym jego żałosnym monologu nie było drugich ust, lecz jeśli myślicie, że nie dochodziło pomiędzy nimi do sprzeczek, awantur i kłótni, to bardzo, ale to bardzo się wszyscy mylicie.
    Któregoś dnia jego przyjaciółka postanowiła chociaż na chwilę wyrwać go z kręgu, w którym już samoistnie wirował.

Klops


Klops
 
    W busie komplet, wszyscy, tak jak i on, wracają z zagranicznych wojaży, są roześmiani, weseli, swoi i jakże mu bliscy.
    Piją wszyscy, piją ci przed nim siedzący, ci za nim i o la boga ten siedzący z nim na siedzeniu też. To nic, musi spróbować w tym rozgardiaszu zasnąć i przy pomocy snu oszukać jakoby płynący wolno czas. To przecież tylko kilkanaście godzin, spoko, wytrzyma, wytrzymał ponad dziewięćdziesiąt dni, te kilka godzin przy tym to zaledwie pryszcz.
    Prostata jednak już nie ta, wytrzymał do następnego postoju i przerwy potrzebnej mu na załatwienie potrzeby, wracając wstąpił do sklepu i kupił jedną butelkę alkoholu. Tylko tak, aby nie wracać z pustymi rękoma, tylko tak, aby pomiędzy nimi nie czuć się jak debil i idiota, tylko tak, aby nie pomyśleli, być może, że komuś donosi.
    Na następnym postoju już brylował, będąc jednym z pierwszych, którzy napędzają całą machinę pijaństwa, chamstwa oraz zła. Kierowca wyrozumiały i obyty z tym widać na co dzień nie protestuje, nie ucisza, jedzie, żartuje i robi swoje.
    Wraca, wioząc siebie tylko, pół schudł tak, że ze łba pozostała tylko sama czacha w skórę jakby ściśle obleczona, ciuchy na nim wiszą i jak wieje silny wiatr bardziej flagę niż człowieka wyglądem swoim przypomina. 
    Dojechali szczęśliwie, dowiózł wszystkie zarobione ciężką pracą pieniądze i tak, prawdę powiedziawszy, nic się nie stało, taki czas i taki jednorazowy klops, który nastąpił na skutek mnóstwa nawarstwiających się na siebie niespotykanych przypadków. Epizodzik, który już się nie powtórzy i nie przekreśli jego ponad dziewięćdziesięciodniowych przemyśleń, wniosków z tych przemyśleń wysnutych i silnego pragnienia zmian w jego jakże pogmatwanym do tej pory życiu.
    Nie miałem żadnych szans, mogłem marzyć, mogłem śnić, mogłem pewnym tylko być, ale szans jakichkolwiek nie miałem nawet prawa mieć.
    Ponad sześć lat byłem w alkoholowym ciągu i ten trzymiesięczny okres nie zmienił nic. Dziś mogę już coś chcieć, czegoś być pewny, dotrzymać obietnicy i trzymać zarówno swój poziom, jak i swój odpowiedni pion, ale nawet dziś nie wsiadłbym do tego busa i wolałbym iść na pieszo, niż mierzyć się aż z takim wyzwaniem.
    Oczywiście stało się inaczej niż przypuszczał, niż był pewny i wieczorem jeszcze o tym w pełni przekonany.

Made in Germany


Made in Germany
 
    W Niemczech przepracował wiele ze swoich urlopów, jedenaście miesięcy pijąc w kraju, a miesiąc pracując, zbierając winogrona i chlejąc na umór na obczyźnie.
    W tamtym czasie była jeszcze głęboka komuna, ale nikt nigdy go niczym nie ograniczał i nie zmuszał do żadnej współpracy. Bez jakichkolwiek problemów wyrobił paszport, dostał wizę i jeszcze po cenach bankowych mógł kupić kilka tanich niemieckich marek. Tak miał, nigdy żadnych problemów, aby wyjechać z kraju, był młody, zawsze wracał, a za rok jechał bez problemów ponownie.
    Tym razem pracuje w kurnikach, rozmawia z nioskami, dzieląc się z nimi całą zawartością swojego jakże głębokiego wnętrza, nie pije tydzień, potem drugi i trzeci, nabierając pewności i przekonania, że może jednak w tym, o czym mówiła dziewczyna coś jest. Rozmyśla, analizuje, a po czwartym tygodniu snuć zaczyna plany, powracają zapomniane marzenia, pragnienia i jakże dalekie, gdyż nie spełnione nigdy, sny.
    Dzwonią do siebie, pisząc często SMS-y będąc razem wciąż pomimo tego, że byli od siebie o setki kilometrów oddaleni. Trzy miesiące, gdyż tyle czasu trwało jego tam przebywanie, nie wypił grama alkoholu, wsiadał do busa będąc całkowicie innym człowiekiem.
    Człowiekiem innym przecież wcale a wcale nie będąc.
    Nie piłem, gdyż nie mogłem, do najbliższego sklepu było trzydzieści kilometrów.
    Na końcu wiochy stała nieoheblowana tyczka, na której powiesili germańskie słońce, wójt jak chciał z niemiecką gminą sobie pogadać, to słał do niej po ichniemu gadające gołębie.
    Kurniki jednak były już unijne, wielkie niczym hangary służące do odpoczynku i przechowywania w nich zmęczonych lataniem samolotów.
    Raz w miesiącu szwab zabierał mnie do sklepu, kupowałem wprawdzie i do koszyka wkładałem wszystko, co chciałem, lecz płacił szef i zabierał rachunek, którego wielkość mi przy wypłacie potrącał. Nie brałem alkoholu, gdyż nagadałem na początku, że po prostu go nie piję, nie chciałem niczego już zmieniać, niczego naginać, niczego być może psuć.
    Ale przecież nie w alkoholu, tylko we mnie leżał problem, o czym przekonałem się już za chwil zaledwie parę. W końcu wracałem.

Taniec we mgle


Taniec we mgle


    - Przecież nie musisz wcale pić. Słowa te dudniły ciągle w jego głowie, stukotanie trwało aż do rana.
    Może jednak ma rację? Niby nic a jednak tak nim potwornie zdołało zawirować, chciałby, tak jak mówiła, przecież, mieć. Ta niesamowita pewność w oczach jej, to jej pełne, całkowite o tym przekonanie sprawiło, że postanowił spróbować.
    Spróbował, nie wyszło. kolejnego dnia także.
    Próbował każdego ranka, każdego wieczora modląc się, aby następnego już się nie obudzić i nie musieć powtarzać tego kolejny raz, klęska za klęską, porażka przed porażką, plama w plamie.
    To takie niesprawiedliwe, ludzie lecą samolotem, nie chcą ginąć, kochają żyć, a tu ciach, wcale nie chcą umierać i umierają.
    I ja, każdego dnia, budząc się śmiertelnie przerażony, podkręcony, wściekły i zły, robiący straszne rzeczy aby znaleźć w sobie siłę i móc pokonać w końcu ludzko-głupio-podły strach. Codziennie modląc się i śmierć, bezustannie swoją przywołując, na przekór temu, że trupem byłem już, wciąż żyłem, żyłem i żyłem.
    Z partnerką spotykają się sporadycznie, nie chce, aby widziała go wciąż pijanego, ucieka, chowa się, stając się coraz mniej dostępny zarówno dla niej, jak i dla siebie samego. Rani, odpycha, chcąc zostać w końcu sam i w samotności, być może, szybciej swojego zakończenia dokonać.
    Idzie dobrze, wywalają go z pracy. W końcu ktoś odpowiedni zobaczył to, o czym wiedzieli już chyba wszyscy. Przyjaciółka załatwia mu pracę w Niemczech, wyjeżdża i postanawia spróbować jeszcze raz.

Wspaniały tata

 
Wspaniały tata

    Wrócił do siebie, gdzie było zimno, szaro, nijako i źle, był tam, gdzie być powinien, zasługując na to w całkowitej pełni.
    Za ścianą jego dwaj synowie, dla których kiedyś w swoim alkoholowym zwidzie był pewny, że jest wspaniałym ojcem. Wyjeżdżając za granicę zawsze pojawiał się w ich pokoju pytając, o czym marzą. Nie czego pragną, nie czego chcą. Tylko o ich skryte marzenia, które po swoim powrocie z trasy zawsze spełniał. Tak był odlany, tak myślał i tak miał.
    Jedno, w czym się moja przyszła partnerka w przepowiedni swojej pomyliła, to to że dziś stałem się ojcem zwykłym, normalnym i naturalnym na tyle, na ile naturalnym i normalnym mogę być już dziś. I na tyle, na ile moja podwójna niezwykłość jest w stanie już dziś dzień mi na to pozwolić.
    Moi synowie są już dziś dorosłymi ludźmi, pracują, rozwijają się, żyją. Oboje zdobyli wykształcenie, lecz to wszystko, wszystko to, jest zasługą jakże dzielnej i kochającej ich mamy. Młodszy już dwukrotnie uczynił mnie dziadkiem i nawet nie mam mu tego za złe. Starszy także już syna swojego w końcu ma.
    Cieszę się, to moja krew. Cieszę się, gdyż obaj nie mają problemu z alkoholem i mam nadzieję, że tak już im pozostanie.
    Jest jak jest, i nigdy nie chciałem aby tak się to wszystko pogmatwało. Mam z nimi, całe szczęście, kontakt, nie taki oczywiście jaki chciałbym mieć, ale mam. Żyją swoim życiem, i pewny jestem, że szczęśliwi są.
    Pamiętam taki jeden dzień, smutny jakże dla mnie dzień, gdy już cokolwiek świecić zaczynałem, ojcostwo prawidłowo pojmując i zjawiłem się u nich w domu.
    Starszy położył płytki w kuchni na ścianie które wyglądały po prostu wspaniale. Byłem z niego niesamowicie dumny, bardzo chciałem mu o tym powiedzieć i tak bardzo mocno, serdecznie go do siebie przytulić... Ale... Bałem się... Bojąc się, potwornie, że on mnie po prostu odepchnie.
    Miałby do tego, uwierzcie mi, pełne prawo.
    Tylko na tyle można kochać innych, na ile pozwala wewnętrznie latami nieodpowiednio wyprofilowany, zdeformowany potwornie alkoholem kształt. Nie uciekam od odpowiedzialności, byłem tam przecież, przecież tak a nie inaczej żyłem, to wszystko moja wina.
    Przepraszam, wybaczcie mi...
    Dziś już jednak wiem, że przepraszam to zbyt mało, a wybaczyć można nie wszystko. Smutno mi i muszę z tym żyć.

Alkoholowa normalność


Alkoholowa normalność
 
    Wszedł do jej domu nie mając przy sobie alkoholu, nie chciał go przy sobie mieć.
    Nie piła więc jej dom był dla niego bezpieczny, nie było w nim pełnego barku, z którego podczas jej nieuwagi mógłby coś sobie wkroplić. Nie wypił także idąc na to spotkanie, będąc pewnym, że podoła i da radę, chciał być ok.
    Rozmawiali jednak i ich rozmowy nic się nie kleiły, nie mógł także nic zjeść. Wychodziła istna kiszka i pat, który jeszcze bardziej go przerażał, był tam obok niej, wcale tam nie będąc i błądząc myślami o wiele dalej stąd.
    W końcu trzeba było wyjść z psem, poszli razem i pozwoliła mu nawet trzymać jego smycz. Przechodzili obok sklepi i ze zdziwieniem zobaczył, że jest otwarty. Powiedział, przypominając sobie, że musi kupić papierosy. Wzięła smycz i poszła z psem dalej, wchodząc do sklepu usłyszał tylko:
    - Czekam za rogiem, tam jest trawnik, może zrobi kupę, ok?
    - Ok. Dogonię was, odpowiedział.
    Nie była z alkoholikiem, nie wiedziała więc, jak to jest, nie bała się o skład torby z zakupami. Traktowała go jak normalnego człowieka i słysząc o papierosach pewna była, że kupi tylko je.
    Spotkały się w jednej chwili dwie normalności, jej i jego. Od wielu lat żył w tym, wciąż pijąc i czekając, aby jego ktoś na tym wiecznym chlaniu w końcu przyłapał. Wychodził na peron i przyjmował ludzi będąc jeszcze pijanym lub też pijanym już. Z żoną wieczna ciuciubabka, zobaczy w końcu, zorientuje się czy też jeszcze nie, no to myk jeszcze łyk i tak całe swoje dotychczasowe życie w każdym dniu, dzień po dniu.
    A ta nieobyta jeszcze, niezaznajomiona popełnia taki szkolny błąd, nie mógł postąpić inaczej, musiał zrobić to. W tamten czas to było silniejsze od niego.
    - Pół litra luksusowej, poproszę. I jeszcze jakieś czerwone setki.
    Poprzez przypadek o mało nie zapomniał o papierosach... 
    Tak to działało, nic ze mnie, wszystko już wewnątrz mnie. Im dłużej w tym siedziałem, tym bardziej zachowanie innych przypominało prowokowanie do gry.
    Przecież wiedziała, że nie mogę już bez alkoholu funkcjonować ani żyć.
    Powiedziałem jej. A tu co? Chciała sprawdzić? Sprawdzała? Prowokowała? Była głupia?
    Co to? Zabawa z żywym ogniem, z pośpiesznym, który jedzie i nie ma szans wyhamować przed pojawiającą się nagle przeszkodą. Rozmowa się nie kleiła, na jakikolwiek kontakt nie było żadnych szans, chciałem się nachlać i przekonany byłem, że tylko to może zmienić zaistniałą sytuację, szukałem pretekstu, musiałem go znaleźć, wyjście znalazło się samo.
    Tak samo jest, myślę, z jazdą samochodem po pijaku. Po wypiciu nie wsiądziesz, nie pojedziesz i jest ok. Jak pojedziesz i się tobie uda, wsiądziesz drugi, trzeci, czwarty raz i masz bracie klops, odbierzesz to jako grę i jedziesz aż do skutku, często śmiertelnego.
    Mordercy też to mają, nie złapani i nie ukarani mordują do skutku, odbierając to jako wyzwanie, jako grę.
    Wyszedł i wskoczył do pierwszej otwartej bramy, odkręcił i umoczył usta, potem drugi i trzeci raz, robił to delikatnie, tak aby przypadkiem nie pochlapać kurtki czy ryja i nie popsuć tego, co idzie doskonale. Potem jeden, drugi mały łyk i w końcu dość duże z butli dogłębne pociągnięcie. Nie przesadzić, wlewając tylko tyle, ile trzeba wlać. Resztę ukrył za paskiem z tyłu spodni i zadowolony wrócił do dziewczyny i psa.
    Bonus nadszedł natychmiast, od razu był duszą towarzystwa, inne już by poznały, ale ta jeszcze nie. Żartował, biegał z psem, oczekując kary co chwil parę ją do siebie mocno przytulając i sprawdzając, poczuje czy też nie.
    Wrócili do domu i od razu zaczął jeść, znaczy najpierw korzystając z okazji ukrył to, co mu pozostało i, spokojny, jedząc, zacierał pozostałe ślady.
    Wieczorem już było tak jak zawsze i wszędzie, zaproponował, aby mógł sam pójść już z psem i tak też a nie inaczej się stało.
    Stawał się coraz pewniejszy siebie i poprzez przypadek zapomniał o pustych butelkach, wydałoby się, musiałoby się wydać, wolał zrobić tak jak zrobił.
    A może tak wyglądał, miał wyglądać koniec gry, bolesne zderzenie z otaczającą ją rzeczywistością, nie dającą jej, jemu, im żadnych szans na wspólny spokojny i szczęśliwy związek.
    Taka dla niej kara, za brak jego kary? Takie ukaranie za to, że nie był w stanie dotrzymać danego sobie słowa lub też ona nie potrafiła zapobiec temu, co się z nim stało.
    Dziś jak patrzę, wspominam tamten czas, widzieć muszę, że doskonale nadawała się na moją partnerkę, była wyśmienita jako przyszła partnerka dla alkoholika. Zmieliłbym ją, przejechał walcem pijąc, czy nie pijąc już, tak jak wszystkie poprzednie. Niestety, albo raczej, całe szczęście, uczyła się w przyspieszonym trybie i już nigdy nie pozwoliła zrobić sobie takiego wałka jak w tamten czas. Nie mam pojęcia w jaki sposób do tego doszła, ale od tamtego dnia zawsze już wyprzedzała każdy mój niewłaściwy ruch, świadome, jak i podświadome zachowania prowadzące mnie w niewłaściwym kierunku.

Świąteczna niespodzianka


Świąteczna niespodzianka


    Ale były święta i ciepła wspaniały czas. 
    Stali na korytarzu wtuleni w siebie, nie chcąc się rozstać i próbując zapomnieć o czasie, który przecież nieubłaganie płynie.
    Musiał już iść, musiał już wyjść, wnętrze jego całe wyło. Musiał, a ona ciągle stała jak skała, nie chciał odepchnąć i gadać o czymś, czego i tak przecież nie zrozumie. Wtulona, ufająca mu i w pełni przekonana, że wszystko będzie dobrze, mówić zaczęła  o czymś, o czym nie miała i nie mogła mieć zielonego nawet pojęcia...
    - Spędziliśmy razem trzy całe dni, nie wypiłeś ani kropli alkoholu, rzekła, nawet nie wiedząc, co mówi.
    - Widzisz, nie musisz wcale pić. Dodała, nim oprzytomniał.
    Delikatnie, tak, aby jej nie szarpnąć, chwycił w swoją rękę jej malutką i ufną całkowicie dłoń. Leciutko, nadając tylko odpowiedni jej kierunek, szedł powoli wzdłuż korytarza,  ona człapała za nim w kierunku sypialni krok w krok.
    Szła spokojna i wyciszona, nie wiedząc tak naprawdę po cóż on gdzieś tam ją prowadzi.     Zatrzymał ją w progu, sam wchodząc w głąb pokojowych zabudowań, podszedł do dużego wazonu stojącego na segmencie i odstawiając go, odsłonił jej oczom cztery całkowicie puste już po wódce półlitrowe butelki.
    Stając i będąc do niej plecami wciąż odwrócony, oczekiwał na jej reakcję. Na atak spazmu, na szloch lub płacz, na ryk rozpaczy, na atak furii i potok cały słów niecenzuralnych i nigdzie w żadnym słowniku od nigdy nie umieszczonych. Na atak słowny, być może ręczny, nożny lub nijaki, a tu nic, nic tylko cisza, cicha tak, że aż słyszy tykanie stającego na biurku zegara.
    Przestraszony, że być może już ją zabił, tylko jeszcze do ziemi nie doleciała, odwrócił się i ujrzał jej spokojem i stabilnością umalowaną twarz. Żadnego grymasu, żadnego zażenowania, żadnych oznak zawiedzenia, smutku i  jakichkolwiek, mokrych, suchych, żadnych łez. Zero pytań, jak? w jaki sposób? dlaczego? kiedy? i po co?
    Patrzyła na niego tymi swoimi pięknymi oczami, nie mówiąc nic.
    Chcąc nie chcąc, tym swoim kompletnie nienaturalnym spokojem totalnie go zaskoczyła, strasząc, sam nie wiedział nawet czym. Na plecach poczuł latające, zimnem pulsujące ciarki i było mu po prostu nijako, bezlitośnie, koszmarnie, smutno i źle.
    - Widzisz, mówiłem, nie kłamałem, muszę już pić. Powiedział tak jakby do niej, lecz bardziej chyba mówiąc to już tylko do siebie.
    Patrzył na nią pewnym będąc, że ją tym swoim wiecznym przyzwyczajeniem strasznie pokaleczył. Że musiało, musi zostawić to w niej jakiś wieczny, stały, strasznie potworny ślad.
    Stała jednak, była, żyła, nic nie mówiła. Przez myśl mu przeleciało więc, że zapewne straciła głos. Pomylił się, gdyż za chwilę zaledwie usłyszał słowa.
    - Widzę, że masz problem, z którym musisz sam sobie poradzić. Jesteś niesamowitym facetem i nie musisz wcale pić. Przestaniesz pić i będziesz wspaniałym ojcem dla naszej wspólnej córki, dobrym życiowym partnerem i przyjacielem dla mnie. Tak będzie. Zobaczysz, że będzie tak.
    Zbaraniał, któż to jest?
    Wróżka, która słowami potrafi mordować, znał setki, o ile nie tysiące kobiet, których reakcja wyglądałaby, wyglądać musiałaby całkowicie odmiennie. A tu spokój i cisza, której kompletnie się nie spodziewał, nie przewidział, nie oczekiwał,  jeszcze nie znał.
    Tak będzie, czarodziejka czy co? Pomyślał, lecz nie powiedział, zatkany na stałe, już nic.
    Wyszedł, całując ją w policzek i mówiąc do niej tylko suche:
    - Trzymaj się.
    Pewny był, że tylko tyle z ich wspólnego ze sobą przebywania.
    Już nie oddzwoni, nie napisze SMS-a, a podczas wspólnych korytarzowych przypadkowych mijanek odwracać będzie, gdyż powinna od niego odwrócić już swoją twarz.
    Schodził po schodach, we łbie mając kompletny młyn, jak najszybciej pobiegł do sklepu, kupując zapotrzebowanie potrzebne mu już, na już. Wypił z gwinta stojąc w parku, czując to, co czują zawsze, gdyż innych opcji brak w takich wypadkach, tylko alkoholicy.
    Przyjemne ciepło rozpływające się po całym jego ciele, delikatne, przyjazne w skroń uderzenie, równowagę i spokój odpędzający tylko na chwilę, na tę złotą chwilę, wszystkie myśli złe.
To były niesamowite święta, do dziś pamiętam każdą z tamtych minionych, miłych chwil.

Matnia


Matnia


    Od paru lat chodził na wiecznej, nigdy nie kończącej się dolewce, po prostu wstawał i pił.
    W swoim mózgu kształtując stan, który odrzucał wszystkie stałe produkty i dopiero jak wypił dwieście gram wódki bunt organizmu ustępował i mógł coś zjeść.
    Był swojego czasu pewny, że ta wyjątkowa zależność kiedyś go zabije, lecz dzięki niej, pomimo wszystko, bardzo dużo jadł. Taki istny fart w niefarcie.
    Koszmar trwał, a on za nic nie potrafił go w sobie zamalować. Te pierwsze dwieście gram alkoholu także było niesamowitym wyzwaniem, gdyż i tutaj następował organizmu niesamowicie głupi bunt. Nie chciał za nic przyjmować alkoholu, wpuszczać do wnętrza swojego trucizny, która konsekwentnie go zabijała.
    Pierwszą pięćdziesiątkę wlewał w siebie na trzy, potem na cztery już razy i każda dawka mini, mini większa od naparstka natychmiastowo była odrzucana. Był jak aptekarz, jak lekarz i jak pielęgniarka, która delikatnie ważąc dawki ustala takie, które są w sam raz dla połykającego je delikwenta. Drugą pięćdziesiątkę na dwa, a trzecią i czwartą już na raz, z automatu, tak jak było w mózgu czasem mijającym zapisane. Szybko, raz dwa, wykorzystując chwilowe nieposłusznego mózgu ogłupienie i obawiając się, aby w tym wszystkim na powrót się nie połapał.
    Po tych czynnościach mógł dopiero coś zjeść, jadł łapczywie wykorzystując chwilę i stan, który zaledwie kilka minut trwał. Z tego miejsca się już nie wraca i tutaj, był tego pewny, zostaje się już na amen.
    Czy się bał?
    Tutaj nie było już miejsca na strach, robi się tylko to, co się musi.
    Bałem się już tylko kolejnego przebudzenia i świadomości, że muszę ze sobą spędzić następny, upiorny, morderczy dzień. Bajka, lecz z bajką nie mająca zbyt wiele wspólnego i której zakończenie dalekie byłoby od tych, które znane są nam z baśniowych pięknych ksiąg.
    Piłem pomimo wiedzy, że alkohol mnie zabija, piłem wbrew buntującemu się organizmowi, wbrew logice, wbrew zdrowemu rozsądkowi i samozachowawczemu instynktowi, wbrew jakby sobie i w zgodzie ze sobą samym, jakkolwiek to głupotą oczywistą brzmi.
    Piłem, nie mogąc już i nie chcąc już się z tym wszystkim mierzyć, walcząc z tym, czy też się temu całkowicie poddając. Miałem dość i piłem dalej, pragnąc tylko aby to wszystko już raz na zawsze się zakończyło.
    Jeżeli ktoś przekonany jest, że logicznie do mnie w takim stanie dotrze, myli się i nawet się o mnie, logicznie na to patrząc, już nie otrze.

Spotkanie


Spotkanie
 
    Swoją partnerkę poznał ponad dziesięć lat temu, pracowali w jednym zakładzie i gdzieś tam, kiedyś tam, po prostu na siebie wpadli. Po jakimś czasie to ich na siebie wpadanie rzadko już należało do przypadkowych, a po tym okresie zaczęli już planowo najzwyczajniej ze sobą się spotykać.
    Nadeszły święta i zdecydowali aby spędzić je wspólnie, zakupy robili razem, gotując i przygotowując się do nadchodzących chwil. Podczas których wspólnie spożywając przygotowane potrawy, często wychodząc na spacery i ciągle, wiecznie ze sobą rozmawiając.
    Wiedziała już, że ma problem z alkoholem, powiedział, gdyż trudno było mu to już przed nią, przed kimkolwiek, przed samym sobą skryć.

Symbioza

 
Symbioza

    Po tym wywiadzie zszedłem na ziemię, będąc ponownie pewny, że idę dobrze, widzę doskonale i dojdę w końcu tam, gdzie chcę i gdzie mam dojść.
    Usiadłem wygodnie w fotelu i pijąc przygotowaną wcześniej herbatę oglądałem jakiś przypadkowy film, analizowałem usłyszane podczas mitingu wypowiedzi na powrót układając wewnętrzną harmonię, w której żyję już, całe szczęście, dziś.
    Dziewczyny niebawem wróciły z miasta, opowiadając jedna przez drugą co, gdzie i w jaki sposób widziały. Zrobiło się fajnie, rodzinnie i ciepło, czyli myślę, że tak jak od zawsze powinno tu być. A nie było.
    Poszły do pokoju małej, gdzie jak zawsze odrabiały wspólnie lekcje, gdzie mała na przemian raz ze mną, raz z mamą swoją zasypiała.
    Wszedłem, aby na nie popatrzeć, po raz kolejny otrzymać potwierdzenie, że idę tam, gdzie mam i jak mam iść. Przez ramię zaglądając w zeszyt małej zobaczyłem literkę którą poznała w szkole będąc dziś. Być może kiedyś?
    Kiedyś, w przyszłości, przy pomocy tych maluteńkich jakże składni, zbudować umiała będzie wyrazy, które połączone w logiczną całość brzmieć będą odpowiednimi zdaniami, ukazującymi pełną, czystą, prawdziwą zabudowę jakże przecież pięknej duszy jej.
    Być może już niedługo gdy nie będzie, gdy zabraknie mnie już obok nich. Opisać tak będzie umiała zwykłą blaszaną paterę z owocami, aby śledzący poukładane starannie zdania czytelnik wszystkimi zmysłami swoimi zobaczyć mógł patery tej kształt, czując przy tym jednocześnie owoców tych niespotykany zapach, jak również niepowtarzalny ich smak.
    Powiedziałem coś miłego i wyszedłem, aby im nie przeszkadzać. Było coś, co je łączyło, dogadywały się bez problemów i miały ze sobą wspaniały, boski wręcz kontakt.
    Często wzajemnie się usypiając, chichotały się bardzo długo, wciąż gadały, ciągle się śmiejąc i wcale a wcale czasem się nie przejmując. Kiedyś i to wcale a wcale, nie tak dawno, przeszkadzało mi. Przeszkadzało ich mi to wspólne bezkonfliktowe ze sobą obcowanie, wchodziłem być może będąc zazdrosnym, być może będąc przekonanym, że o mnie zapomniały i przywołując je do porządku, psułem im tę wspaniałą, wzajemną symbiozę i zakłócałem im ten ich wspólny, wspaniały jakże dla obu czas.
    Tak miałem, i co smutne było tak. Może chodziło mi o seks?
    Nie może, tylko na pewno o głupi seks i mamę która marnuje z córką "mój" jakże cenny czas.
    Muszę o tym zawsze pamiętać, aby nie wchodzić na powrót już nigdy w tamten świat i moje głupawe świata tego niezrozumienie. Nie rozumiałem jeszcze i jeszcze nie byłem gotów, aby uczestniczyć i widzieć to wszystko tak, jak widzę i czuję to dziś.
    Dziś jest inaczej, dziś normalniej już jest.
    Uśmiecham się do siebie, gdyż nie miałem nawet zielonego pojęcia jak powinna, jak wygląda, jak wyglądać powinna normalność. Chciałem niby ją od zawsze zbudować, chciałem niby w niej na zawsze już trwać, lecz skąd niby czerpać miałbym wzorce i na czym budowla taka miałaby niby stać?
    Przecież nie na moich życiowych doświadczeniach i na podświadomych zapiskach z minionych, przeżytych przeze mnie lat.
    Potrzebowałem całkowicie nowych wzorców, nowych drogowskazów, nowych kierunków i znaków, gdyż budując z tego co znałem, zbudować nie mogłem nic.
    Takie szanse, jak się okazało, mogła dać mi kobieta urodzona i wychowana w normalnej rodzinie, żyjąca według zasad i nie obawiająca się swoich wad.
    Pewna swoich zalet, wartości oraz dobrych cech, nie pozwalająca szaleńcowi, jakim byłem jeszcze ja, pozamieniać w jej głowie jednego w drugie i wykorzystując powstały pełny miszmasz powoli, systematycznie i niezauważalnie ściągać ją konsekwentnie w dół.
    Dziś widzę, ile było w tym wszystkim przypadku, szczęścia, które nie opuszczało ani jej, ani mnie, i gdyby bliżej było mi do Boga bez wątpienia i bez wysiłku znalazłbym w tym wszystkim i Jego wielki wkład.

Polowczyk


Polowczyk
 
     Byłem rozbity, zacząłem przełączać kanały telewizyjne, szukając czegoś, co mnie z tej rosnącej we mnie matni na chwilę chociaż wyrwie.
    W końcu znalazłem program, który opowiadał o mało inwazyjnej metodzie, pozwalającej ludziom z przerwanym rdzeniem kręgowym na powrót stanąć na własnych nogach i normalnie, czyli tak jak inni ludzie żyć.
    Żyć inaczej niż, często będąc o tym w pełni przekonani, napisał dla nich niesprawiedliwy, potwornie okrutny jakże los...
    Pokazali właśnie pierwszego z nich, który zabiegowi takiemu został poddany i który już lada dzień miał na powrót zacząć swoje nowe życie.
    - O czym pan marzy? Padło pytanie skierowane do uzdrowionego.
    Siedziałem zaciekawiony, czekając odpowiedzi i zastanawiając się, co też ja na takie pytanie odpowiedziałbym dziś.
    - Marzę o polowaniu, na które wraz z kolegami zamierzam bezzwłocznie się udać.
Odpowiedział zapytany.
    Dawno mam już poza sobą dni, podczas których niczym innym się nie zajmowałem tylko ocenianiem inaczej niż ja robiących, myślących inaczej niż ja ludzi. Jednak to, co usłyszałem, całkowicie po ścianach mnie rozwaliło.
    Facet, będąc niesprawnym fizycznie, bez wątpienia stracił, zmarnował ten jakże cenny, gdyż zmuszający do życiowych przemyśleń czas.
    W swoim życiu byłem już wszędzie i za wyjątkiem wieka trumny zatrzaśniętej tuż nad moją głową widziałem wszystko. Nigdy by mi do głowy nie przyszło, aby teraz zabijać niewinne zwierzęta tylko dlatego, że mogę, lub też, o zgrozo, lubię to robić.
    A może się nie znam i coś jednak w tym polowaniu jest?

Perfekcja


Perfekcja
 
    - Dzień dobry.
    - Dzień dobry, odpowiedziałem sąsiadowi, który wyrywając ze wspomnień, skierował moje kroki w kierunku bramy.
    Otworzyłem drzwi klatki schodowej, wchodząc oraz wspinając się po schodach w górę wpadałem w coraz większy dół. A może idę złą drogą, może niepotrzebne są mi aż takie zmiany i pojawiające się związane z nimi przesilenia. Może starczy, może już, przecież jestem potwornie zmęczony, wciąż wykończony i czasami, jak właśnie chociażby dziś, mam tego wszystkiego naprawdę dość.
    Wszedłem do domu, przeczytałem zostawioną mi wiadomość i poszedłem z psem na spacer. Dziewczyny były na zakupach, więc spokojnie miałem na wszystko czas.
    Szedł jak zwykle dumny tuż obok mnie, wąchając wszystko dokładnie i sikając co chwila tak, jakby miał problemy z prostatą. Oczywiście znaczył swój teren i na każdym napotkanym i tylko przez niego znanym tropie kładł swój nowy, wyjątkowy ślad. Najświeższy, a więc i najważniejszy nie tylko dla niego, ale również dla każdego kolejnego, który po nim przyłoży w to miejsce swój nos.
    Nasze wspólne spacerowanie to istny majstersztyk, pies idzie przodem i nigdy nie poganiany robi to, co widać musi. Zatrzymuje się, podbiega i węszy co tylko i gdzie tylko chce, to jego czas i świat o istnieniu którego nie mam, prawdę powiedziawszy, nawet zielonego pojęcia.
    Idę za nim przyglądając się temu, co robi i tłumacząc sobie, że ma tak, jak naturalnie powinien mieć. Nie poganiam, nie szarpię za smycz i nie mlaskam z niesmakiem, to jego wyjątkowa chwila, podczas której to on decyduje co podczas trwania jej robić chce. Kontroluję tylko, aby nie wpadł pod samochód lub aby czegoś nieodpowiedniego do żołądka nie wciągnął.
    Czasami, jak pójdzie z nami córka, o wiele większy jeszcze ubaw mam, pies w lewo, ona w prawo i napięcie sięgające prawie gwiazd. Smycz, która wszędzie się plącze i nikt nie wie jak to wszystko w efekcie skończy się.
    Jak po takim półgodzinnym, godzinnym spacerze uda mi się nie szarpnąć za smycz i nie unieść ani razu głosu wiem, że jestem we wspaniałej psychicznej kondycji oraz że pokorę wewnątrz siebie dziś prawidłową mam.
    Byłem przekonany, że umiejętności tej uczyłem się wraz ze zmianami i czasem mijającym mi bez kropli alkoholu, lecz tak nie było. Miałem to wgrane jeszcze z tamtych lat. W moim życiu nic nie wydarzyło się przypadkowo, wszystko z góry zostało scenariuszem oplecione i każda z godzin starannie zapisana tam dla mnie jest. Jeżeli myślisz, że u ciebie, że z tobą jest inaczej, mylisz się. Ponad pięć lat przebywałem obok ociemniałego psa, piłem w tamten czas koszmarnie lecz z nim obchodziłem się jak z jajkiem. Był słabszy, będąc bardziej okaleczony niż ja, kolosalnie nieprzystosowany i zagubiony tak, jak na tym świecie nikt. Musiałem, zostałem tym jego ociemnieniem zmuszony, by pomagać mu.
    Pies usiadł w końcu na trawniku dając mi znać, że spacer dobiegł końca, wróciliśmy do domu, gdzie zjadł i od razu poszedł spać.

Skanowanie


Skanowanie
 
    Po balowej, całkowicie przypadkowej porażce, należnej mu jak poranny wypiek chleba, zmęczonemu po ciężko przepracowanej nocy piekarzowi, wpadł w dołek.
    Do gazety matrymonialnej dał ogłoszenie, a w nim jedno zaledwie, wszystko ujmujące zdanie.
    - Kobieta dla której warto żyć pilnie poszukiwania.
    Odzew był taki, że dostał świra. Spotkał się chyba ze wszystkimi wolnymi kobietami całego swojego miasta oraz wszystkich jego okolic. Kilka z nich raniąc niemiłosiernie, z kilkoma pomieszkując, a kilku mówiąc, że w końcu znalazł, tak prawdę powiedziawszy wciąż nie wiedząc kogo od zawsze poszukiwał.
    Dziś to wspominając, widzę, jakie było to smutne, żałosne, nieludzkie i złe. Lecz w tamten czas już z człowieczeństwa poza jako takim wyglądem niewiele we mnie, i to tylko już od czasu do czasu jeszcze, pomieszkiwało.
    Uśmiecham się smutno, gdyż treść ogłoszenia była rewelacyjna.
    Totalny wicher, jaki panował już w mojej głowie, wciąż udowadniał mi, że na znalezienie takiej panny nie mam żadnych szans. Wszystko zawsze zaledwie chwil parę trwało i tak jak wszystko poprzednie, zawsze się rozwalało. Na początku fajnie, bajecznie i kolorowo przez sześć, góra osiem miesięcy, a po tym już kłótnie, nieporozumienia, wyrzuty i łzy.
    Jedna z tych nowo poznanych po czteromiesięcznej z nim znajomości, podczas rozmowy patrząc mu prosto w oczy, powiedziała:
    - Często, jak z tobą rozmawiam, to czuję się jak kompletna idiotka.
    - Czemu? Zapytał, nie mając pojęcia, o co jej chodzi.
    Dziś już wiem, miała to czuć, zdawać sobie sprawę, że jest słabsza, głupsza i beze mnie po prostu zginie. Żenujące, co najmniej, ale kiedyś przydatne i skuteczne, a skuteczne znaczyło proste, po jaką cholerę komplikować swój, i tak trudny, życia los.
    Mając taką przewagę byłem silniejszy, lepszy, wyższy, bardziej poukładany, była mniejsza, mogłem robić co chciałem i ile chciałem, mogłem nadal w konsekwencji pić. 
    Miałem to zainstalowane na stałe, nabyte, wyuczone, a nie wpisane w geny. Za kolejne cztery miesiące byłaby już w pełni przekonana, że niczego nie potrafi, nic nie umie i jest do niczego nawet w łóżku.
    Nie widziałem tego, tak już byłem ułożony, działałem z automatu, chciałem dobrze, a kończyło się zawsze jak poprzednio.
    Nie widząc nie mogłem tego zmienić, bo i niby jak? Bo i niby co?
    Próbowałem to wprowadzić i u nas, jednak silna osobowość mojej partnerki i pełne jej przekonanie, że z nią, u niej wszystko jest ok, nie pozwoliła, abym nadal w tym kierunku się rozwijał. Jej stanowczy sprzeciw, brak determinacji i żadnej, jakiejkolwiek chęci do zmian, powolutku zmiany wprowadzały we mnie i chociaż ciężko, opornie, strasznie, potwornie mi szło, to dziś już fajnie mi z tym jest.
    Nawet nie jestem pewien czy jest to w pełni alkoholowe, u innych niepijących zapewne też to jest. Ja miałem to i wykorzystywałem, aby spokojniej pić, aby przewagę w domu mieć, dzień po dni wprowadzałem niezauważalnie presję psychiczną, zamieniając ją w przekonanie partnerki, że do niczego jest. Słabsza, mniejsza, nie umiejąca nic, nie rozumiejąca niczego i będąca o tym w pełni przekonana to lepszy, lepiej podany obiad, zawsze wyprane, poukładane w szafie koszulki, skarpetki, majtki, żadnych skarg, lepszy seks, profity i władza, o której politycy mogą sobie tylko marzyć.
    Będę pisał, wspominał będę to podświadome, przydatne onegdaj przyzwyczajenie jeszcze nie raz.

Fatalne zauroczenie


Fatalne zauroczenie

    Podczas pewnej mityngowej przerwy stojąc grupą na zewnątrz i popalając papierosy rozmawialiśmy jak zwykle o wszystkim i o niczym. W pewnej chwili podszedł kolega i zaczął opowiadać nam o swojej nowej partnerce, kobiecie poznanej przez przypadek, i zrządzeniu losu który, jak zapewniał, odwrócić na dobre ma jego jakże do tej pory popaprany los.
    Stałem jak wryty słuchając jego słów i tak prawdę powiedziawszy za nic nie wiedziałem co też mam mu odpowiedzieć. Same ochy i achy,  naczynia po brzegi wypełnione życia słonecznego spełnieniem, same plusy, pełno pochwał, same za i niczego, ani jednego na nie. Słuchało się tego jednak miło, więc w pewnej chwili zacząłem mu już zazdrościć, gdyż przy tym, co opisywał, ja miałem po prostu przesrane.
    Moja partnerka była całkowicie odmienna od tej, którą opisywał kolega i całkowicie inna niż opisywana przez niego połowa przeznaczonego mu przez Boga jabłka. U niego więc pełne zrozumienie, wieczna euforia, szczęście, lukier i bzy, a u mnie mur, żaluzje, beton, metal i szkło.
    Uśmiechnąłem się tylko szeroko do swoich kudłatych myśli, wiedząc już jak skończyć musiałoby się moje takiej kobiety spotkanie i jak wyglądałby dalszy naszej znajomości wspólnej bieg.
    Miting dobiegł końca, posprzątaliśmy, aby nie zostawić wioski i opuszczając kościelne, przyjazne nam włości, wyszliśmy na pełne słońce. Trochę pogadaliśmy, pośmialiśmy się z siebie. lecz bardziej z innych, i każdy z nas poszedł w swoją stronę.
    Wracając szukałem w swoich wewnętrznych zabudowaniach wspomnień czasu, gdy i ja byłem w tak przyjemnym nastroju jak opowiadający nam kolega. Kiedy ostatnio ja pewny byłem, że znalazłem tą, która była mi przeznaczona, zapisana, jedyna. Po chwili aż przysiadłem.    
    To było dawno, ale było tak.
    Po rozwodzie wpadł w dół, jego idealny zdawało mu się świat eksplodował.
    Nie za bardzo potrafił sam się już w tym wszystkim poukładać, stanąć na nogach i żyć tak, jakby nigdy nic się nie stało. Pracował jeszcze wprawdzie, lecz przez większość czasu opróżniał butelki, skutecznie doprowadzając się do stanu z którego nic i nikt nie mógł już go na prostą wyprowadzić.
    Siedział, pilotem przerzucając kanały, nie świecąc już, nie widząc już i prosząc, aby przestać mógł jeszcze czuć.
    Nagle wpadł Andrzej, siłą wyrywając go na balety i przerywając to jego wieczne się nad sobą użalanie. Nie dopuścił do słowa wyrzucając z szafy ciuchy, stojąc tuż nad głową, wciąż poganiając wprowadził tak dziwne zawirowanie, że nim się spostrzegł już siedział razem z nim w taryfie.
    Na chwilę obudzony próbował protestować, tłumacząc, że żaden z niego tancerz, żaden baletmistrz, żaden kumpel do zabawy, że nie chce, nie może, a może w dupie wszystko to już ma.
    - Andrzejku, proszę, daj spokój. Powiedział na koniec, być może przyjaciela próbując jeszcze wziąć trochę na litość, ale bardziej chyba już na zmiłowanie.
    - Zamknij ryj. Sam już nie wiesz co gadasz, siedzisz tylko i chlejesz. Jedziemy na balety, poznasz jakąś dupę i będzie tobie lżej.
    Popatrzył w jego oczy i wiedział już, że koniec z nim gadania. Nie odpuści gad przebrzydły, nie pozwoli wrócić, usiąść i dalej pić.
    Andrzej był, jest, jedynym moim przyjacielem. Jedynym, który pozostał przy mnie z tamtych minionych dawno, już całe szczęście, lat. Dziś przyjaciół mam wielu, ale on jest nadal niezmiennie jednym i jedynym, sprawdzonym w bojach moim najlepszym ulubieńcem.
    Pojechali do znanego w ich mieście przybytku i od drzwi samych już go zamurowało. Orkiestra gra, ludzie się bawią, fantastycznie, fajnie, i tak przecież powinno być. Opór, z którym wychodził niezadowolony z domu, odszedł w zapomnienie, siadł więc wygodnie i z zaciekawieniem zielonej żaby przyglądał się wirującym na parkiecie parom.
    Orkiestrę pamiętał z rodzinnych imprez, zwłaszcza z wesel, na których często nie zaślubiny, nie impreza, nie zakąski, zimne napoje i nie bal były główną atrakcją tego widowiska, lecz jego na nim naganne i nie mieszczące się w żadnych katalogach ludzkich zachowań wywijanie. Tutaj, pomyślał, spoglądając wokoło, będzie inaczej i tutaj nie dojdzie do tego, do czego tam był najnormalniej zawsze przecież przez kogoś  sprowokowany.
    Andrzej już baluje, tańcząc jak żadna inna z parkietowych gwiazd. Z zazdrością patrzył jak wywija, zastanawiając się skąd też on to ma? Z boku od razu jakiś babka i, aby było jeszcze gorzej, nawet całkiem do rzeczy. Skubaniec ma to w genach, wyssał z mlekiem matki, czy co?
    Kochał go, lecz ten jego brak jakichkolwiek zahamowań zawsze go irytował, często bywał zazdrosny, zawsze zły, a nieraz, jak właśnie w ten dzień, wściekły.
    Siedząc samotnie przy stoliku po cichutku podchodził, pewnym będąc, że jest  przezroczysty, w kierunku barku i pił z jego zapasów maluchy co rusz.
    Czas leciał, Andrzej już prawie nogami parkietu nie dotyka, tańcząc tak, jakby świat jego cały tym wirowaniem od zawsze tylko był. Nie przeszkadza, uciekając wciąż od jego wzroku, błagając jakby niemo, aby i on niczego mu nie nakazywał, do niczego nie namawiał, niczego nie psuł mu.
    Tempo samo się podkręca i coraz częściej siedzi przy barze. Jeszcze być może chwila jedna, najwyżej góra dwie, a już nie przy, a pod nim zakończy swój jedyny w swoim rodzaju samotny twórczy lot.
    Nagle, przerażony, pijanym wzrokiem swym widzi dziewczę śmigające w jego stronę. Lezie wprost na niego, machając rękoma i uśmiechając się do niego tak, jakby znali się od lat.
    Chciał zejść z pola jej widzenia i pojawić się dopiero, gdy na zawsze już sobie zniknie, ale skąd. Trzepocze rzęsami i kręci dupskiem, a on bidny nie ma gdzie się przed nią skryć. Podeszła i bez skrepowania zaprosiła go do tańca, mając przy tym oczy, jakich jeszcze nie widział u żadnej, z tej dziwnej jakże, płci.
    Zamurowało go, mówiła o jakimś białym tangu, walcu, tańcu. Wstał z ociąganiem, mając nadzieję wciąż, że jednak mu odpuści, znajdując inną niż on ofiarę. Idąc w kierunku parkietu jeszcze próbuje się ratować, tłumaczy jak dziecku, że obie lewe nogi ma i to jakby dla niej zwyczajnie bezsensownie zmarnowany czas.
    A ona nic, tylko lezie, ciągnąc go za rękę pomiędzy wibrujący równo tłum.
    Stanęli naprzeciw siebie i po raz pierwszy zobaczył, że laska niczego sobie, po raz wtóry czując już, że jest tu, gdzie powinien zawsze być.
    Wtuliła się w niego i pasowała tak jakby od zawsze, byli pod siebie skrojeni.
    Pachniała jak marzył, pasowała jak ulał, była w jego ramionach, pełna ciepła, niespotykanej energii i co najważniejsze tutaj, przy nim, tylko jego.
    Tańczyli już razem do końca, do końca także wspólnie spędzając wolny, pomiędzy granymi kawałkami, czas.
    Dużo rozmawiali, wciąż trafiając we wspólne, interesujące ich tematy, pod koniec pomijając już zbędną, niepotrzebną jakby wymianę słów. Przypadkiem, jak byli oboje przekonani, trafili na siebie i tak już zostaną wspólnie na resztę wszystkich swoich, przepięknych odtąd, dni.
    Wychodzili razem z Andrzejem, który gdzieś tam z boku cały czas ich obserwując, cieszył się szczęściem przyjaciela tak samo, zapewne, jak i on.
    Odebrali swoje okrycia i, wciąż w siebie wtuleni, czekali na Andrzeja, który zniknął w drzwiach toalety.
    Nagle, znikąd jakby, jakby spod ziemi, jakby z piekła bram, stanął przed nim mały, szary typ. Jego ukochana po raz pierwszy dłoń jego puściła i stając z boku była, wydawała się być, jedyną z ich dwojga tym wszystkim nie zaskoczona.
    Knypek, gdyż wymiarami swoimi ledwo metr czterdzieści przekraczający, mówił spokojnie i bez zbędnych ceregieli informował go, że jeżeli chce tą panią, palcem wskazując jego ukochaną, jego bezcenny skarb, gdzieś tam ze sobą zabrać, musi mu za nią zapłacić.
    Wytrzeźwiał w przeciągu zaledwie chwili, w ułamku sekundy składając wszystko w synchroniczno-logiczny ciąg matematyczny i rozumiejąc w trymiga co też tutaj, z tym wszystkim, z nim, z nią, z metra ciętym się wyrabia.
    Mózg rozumie, wszystko kuma wyśmienicie, ale wnętrze, duma, honor, ego nie chce się z tym wszystkim tak szybko po prostu pogodzić. Bunt, złość, wściekłość wspólnie w jednolitą bryłkę ulepione biorą górę, ręce łapią klapy marynarki i bez trudu podnoszą knypka pod samo sklepienie.
    Jego język niesamowicie spokojnie pyta fruwającego nieopodal oświetlenia samobójcę czy on o tym wszystkim, to wszystko i ze szczegółami, mówi na pewno do niego?
    Wbrew jakby sobie samemu próbuje mózg przywołać do porządku, poukładać go, uciszyć, wyrównać na tyle, aby nie zrobił niczego, czego nie sposób będzie już cofnąć i czego cofnąć już nikt nie będzie nigdy w stanie.
    Pewny jest, że nie ugryziony przez wściekłego psa, i tak pianą już usta swoje ma w pełni umorusane.
    Cieszy się, że pod sklepieniem nie widzi wolnej oprawki od żarówki, w którą natychmiast wkręciłby ten znienawidzony w przeciągu chwili, głupi, porypany, lecz w porównaniu ze wzrostem wielki jakże łeb.
    Dostrzega w oczach swojej wybranki ludzkie przerażenie, kątem swoich widząc całe jego szczęście, że fruwający tuż obok sufitu typek nie przebywał w tym przybytku rozkoszy sam.
    Z piwnicznych zakamarków wychodzą już nie z metra cięci, tylko ponad stan wyrośnięci, pewni siebie oraz bojowo nastawieni, fruwającego towarzysza, pobratymcy.
    Andrzeja nie ma, ale prawdę mówiąc, nawet we dwójkę, nawet w piątkę, nie mają z nimi żadnych, jakichkolwiek szans.
    Powoli, tak aby go przypadkowo nie uszkodzić, opuszcza wyciągnięte ręce stawiając z powrotem gościa na ziemi.
    Dokładnie i niesamowicie delikatnie zarazem prasuje przez roztargnienie, zupełnie niepotrzebnie, pogniecione w rozpaczy i furii klapy jego marynarki.
    Do pani mówi żegnam, knypkowi trzymaj się, odchodzi, nie zatrzymywany.
    Podaje wychodzącemu właśnie z toalety zaskoczonemu całkowicie Andrzejowi płaszcz i oboje ewakuują się na zewnątrz.
    W taksówce Andrzej dopytuje, w taksówce szuka odpowiedzi, dręczy, wciąż zadając kolejne bolesne niesamowicie dla niego pytania.
    A on dygocze, wciąż nie pogodzony, wciąż rozwścieczony i sam poszukujący odpowiedzi na wiele pojawiających, nurtujących, dręczących go wciąż niewiadomych. Czemu nie zauważył? Czemu nie skumał? Nie domyślił się? Nie odgadł? Nie przewidział? I po cóż? Po raz kolejny pełny był przekonania, że w końcu spotkał tą, której od początku, od zawsze, zawsze i na zawsze, poszukiwał.
    Andrzej, w końcu wytłumaczony, wpada w śmiech. Po chwili oboje się już dobrze bawią, dziwiąc się, że nie zobaczyli tego, co teraz widoczne było już jak na dłoni.
    W tamten jednak dzień, tańcząc i wtulony w nią będąc na parkiecie, w myślach swoich już dla nich wielki dom budował, pod kolor jej oczu dobierając zasłonki do kuchni i ciepłe, miękkie dywaniki, które w ich wspólnym salonie idealnie pasowałyby do jej bosych, pięknych jakże stóp.
    Te balety pamiętam do dziś. Każdorazowe wspomnienie ich uśmiecha mnie i tak pozostanie, mam nadzieję, do końca moich dni.
    W tamten dzień spotkałem kogoś wyjątkowego. Nie każdy w swoim życiu, przecież, ma aż taki fart, aby osobiście przytulić się do prawdziwej sierotki Marysi, przy okazji poznając jej wszystkich przepięknie wyrośniętych krasnoludków.
    W życiu przecież wszytko należy w sposób logiczny sobie wytłumaczyć. Logiki tak jak i w alkoholizmie, tak i w otaczającym nas świecie często jest brak.
    Dlaczego aż tak bolało?
    Obaj, zarówno ja jak i Andrzej, od wielu lat pracowaliśmy w Warsie. Byliśmy konduktorami wagonów sypialnych i na temat kobiet, tych całkowicie ubranych jeszcze, jak i tych nagich już, wiedzieliśmy, wydawało nam się, wszystko.
    A tu taki klops, takie błędy na taśmach z monitoringu, że wstyd.
    Byłem pijany, zagubiony i nagi, wyglądałem jak jeleń, którego należało ustrzelić, więc od razu nastąpił strzał. Andrzej także przynajmniej w formie nasycenia mi nie ustępował więc i jego porażenie nie mogło leżeć daleko od mojego.
    Z uwagi na charakter mojej pracy kobiet w życiu nigdy nie było mi brak. Po rozwodzie szukałem ciepła, którego wszystkie tamte nie potrafiły mi dać. Mogłem, co prawda, kupić sobie grzejnik, ale ja to zawsze chciałem wszystko mieć z najwyższej półki. Więc znalazłem to, czego szukałem.
    Wspominki tamtego czasu i tamtego zdarzenia wprawiły mnie w świetny humor. Szedłem chodnikiem wyglądając jak idiota, gdyż tylko ten może iść, śmiejąc się na głos sam do siebie.
    Miałem już więc przyjemność spotkania w swoim życiu kobiety prawdziwej. Partnerki, która pasowała do mnie jak idealna połówka mojego jabłka.
    Dziś z taką kobietą  jestem, razem z nią mieszkam, razem żyję,wychowujemy wspólnie wspaniałą córkę, dziś tak już mam. Poznając się jednak, jedno było krągłe a drugie kwadratowe, za nic jedno nie chciało odpowiadać kształtem drugiemu i żadne z nas nie pozwalało wpisać się dobrowolnie w pozostałe.