komudzwonia.pl

poniedziałek, 15 maja 2017

Perspektywa

Perspektywa

    Dam po hamulcach i wycofam w czas, podczas którego zdobywałem jedenaście miesięcy abstynencji. Cofnąć czas, to przecież moje wieczne życiowe marzenie. To chwile podczas których wierzyłem, że gdybym kolejny raz znalazł się w minionej już sytuacji nie zachowałbym się tak, jak się zachowałem. Nie narobiłbym takiej wioski, nie musiałbym się z tym mierzyć i z tym, potwornym wstydem żyć. Czas jednak mijał a ja znajdując się tam, po raz wtóry, po raz kolejny kopiowałem to co czyniłem poprzednio, z tą tylko różnicą, że już nie było nawet co i czego, po tym moim kolejnym wybryku już pozamiatać. Rozwijałem się w złą rozwoju stronę i co było smutne byłem w tym, jak samopowtarzalny karabinek Kałasznikowa. Mała nie pasowała do żadnego z moich życiowych szablonów i zaskoczony nie za bardzo wiedziałem, co mam z nią i tym wszystkim, co się wewnątrz mnie wyrabia zrobić? Zaskoczyła mnie, przestałem cierpieć i musiałem się nią zająć. Znaczy cierpiałem nadal i wciąż nie rozumiałem co się w około mnie wyrabia, lecz cierpienie to przestałem zewnętrznie już manifestować. Przestałem nim zarażać, obdarowywać nim otoczenie i małą która jak wszyscy, mieli to głęboko w dupie. Tak jakbym w przeciągu chwil paru z wiecznego egoisty przekuwać zaczynał siebie, w nie mniej porypanego przecież masochistę. Imbecylizm i wyczyn z kosmosu bram, który jednak bardzo szybko pokazał mi, że moje wieczne cierpienie nie ma sensu. Cierpię wprawdzie w jednym i drugim lecz tego cierpienia gdy przestaję je manifestować, jest jakby w około mnie jakoś, nagle mniej. W tamten dziwny jakże czas nauczyłem się czerpać radość z uśmiechu na twarzach innych, najpierw małej a potem, dużo później po tym z uśmiechu na twarzy jej mamy. Taki dziwny jakże sens, w bezsensie mojego istnienia. Moja sytuacja nadal była krytycznie śmieszna, spałem po dwie godziny na dobę i poza małą nie widziałem nic, przecież już na nic, nie miałem żadnych szans. Tak jakbym ja, zszedłem na dalszy, mniej ważny dla mnie, samego plan. Pogodzony jakby, że to ja konsekwentnie doprowadziłem przecież do przeciągnięcia, przepadnięcia i taki już mój los, a nie ich wszystkich wina. Przestałem się szamotać i dałem w końcu, innym luz..To bardzo ważny dla mnie okres, w tamten czas rodziłem się na nowo i chociaż byłem malutką gałązką na bezdusznym nadal drzewie, to już zaistniałem.
    Żyłem jakbym był na wiecznym haju pewny, że uczucia wyższe już, we sobie mam. Tak jakbym przeżywał długi miodowy miesiąc pewny, że tak pozostanie mi na stałe już.  Dziś nie chcę cofać czasu, nie pragnę majstrować, zmieniać, poprawiać czegoś co było, dziś tak już mam. Cofam się tam aby po raz kolejny dokonać oglądu, zobaczyć jak było i chociaż często czuję ciarki na całym swoim ciele wiem, że muszę robić tak.
    Jak już pisałem pewny byłem, ze biorę udział w czymś wyjątkowym, niepowtarzalnym i jedynym w swoim rodzaju. Byłem kompletnie rozjechany, poddany jak nigdy i totalnie podatny na każdą ze zmian. I nagle ciach, nagle klops.
    Byłem wściekły. Wściekły na wszystko, wszystkich i na cały otaczający mnie świat. Na kolegę, na siebie i ten mój wieczny, tragiczny w tym moim bezsensie, trwania czas. Nie potrafiłem jednak wywołać w sobie nawrotu choroby, gdyż co śmieszne, zabrakło mi pieniędzy. Gdybym jeszcze walnął flaszkę albo flaszek tych ze trzy, mój mózg bez problemu poznajdywałby winnych całego zawirowania i byłby klops, wpadłbym w ciąg. Choroba alkoholowa, wszystkie uzależnienia i większość chorób psychicznych to jedyne dolegliwości w których nie można liczyć, na swój własny mózg. Zawsze mnie oszukiwał i nawet jeszcze dziś, czasami jeszcze tak miewa. Próbuje lecz coraz rzadziej mu się to udaje, więc z czasem tak myślę, sam się zniechęci. Zawsze jak widzę, słucham na mitingu człowieka który przed zapiciem przeżywa nawrót chorobowy, współczuję jego rodzinie,  Zawsze myślę co na tym wygrywa i co z tego ma. A może ja, zbyt długo w tym siedziałem? Może zepsułem się do końca? Może? Żadne może, ja bym, gdybym tylko mógł tak robił? Nie dlatego, że jestem zły ale, że tak podpowiedziałby mi mój chory mózg. Dla mnie nie byłoby w tym niczego z narzędzi, ja, mój mózg odebrałby to jako broń i zrobiłby tak czy bym tego chciał, czy też nie chciał, zadziałałby automatycznie tak miał. Ale to ja, inni wcale nie muszą tak mieć, ani miewać.  
    Koleżka którego postrzegałem jako nawiedzonego wariata, dziś jest moim przyjacielem. Nie zapił już od tamtego dnia ani razu i dziś ma już ponad, sześć lat abstynencji. Mnie jeszcze trzykrotnie przechytrzył mój mózg i jeszcze niejeden raz stałem na granicy swojego bytu i niebycia. Mój mózg, coś co powinno w pełni ze mną współpracować, wcale a wcale współpracować ze mną nie chciał. A może było nas dwóch? Jeden młody i nieopierzony jeszcze Krzysztof który nie potrafił sprzeciwić się temu, co w środku swoim miał. A może dwie osobowości, w tym jedna, naturalnie dominująca? Starsza? Pewniejsza siebie? Konsekwentna do bólu? I nie słuchająca nikogo? Dziś już mogę coś chcieć, do czegoś dążyć i iść w kierunku przeze mnie obranym, Musiałem całkowicie zmienić mój sposób myślenia a w tamten stan. nie miałem na to jeszcze żadnych szans. W tamten czas pewny byłem, ze dokonałem wielkich zmian, że jestem już innym, nowym, całkowicie prawidłowo już zbudowanym człowiekiem. Tak jednak nie było ale widzieć mogę, zobaczyć mogę, to wszystko dopiero dziś. Być może zatrzymałbym się, nie dokonując już żadnych kolejnych zmian, nie piłbym i byłoby wszystko u mnie klawo. A tak dostałem dobrze w ryj, zatrzymałem się aż wszystkie kredki wysypały mi się z piórnika. I od początku musiałem wszystko poukładać, posegregować i spojrzeć na to z innej, nie dostrzeganej przeze mnie jeszcze strony Zazdroszczę, chociaż to zbyt wielkie słowo, zawsze ludziom którzy nie zapijali, ludziom którzy jeszcze mieli to, czego nie miałem we swoim wnętrzu już, jeszcze ja.
    Nie namawiam oczywiście do zapijania i dalszej zabawy swoim życiem. Piszę tylko jak z tym, było u mnie.
    Zmieniałem się w końcu, w końcu wpuszczając do swojego wnętrza zmiany bez wewnętrznych protestów ze swojej strony. jakkolwiek to brzmi. Wszystko narzucone, nakazane, wymuszone spotyka się z wewnętrznym sprzeciwem i jest to całkowicie ludzkie. Nie chcę i już, a jak muszę to cierpię, tak miałem i nie obchodziło mnie nawet to, że zmiana jest słuszna.  Aby nie czuć bólu i zgadzać się bez problemu nie można mieć innych alternatyw. Takie naturalnie wymuszenie lub dostosowanie się do otaczającego nas świata, ludzi czy rzeczywistości. To tak jak u mnie w domu jest z herbatą. Piję jej dużo, bardzo dużo, cały czas i tak mam od urodzenia. Piję tanią taką z Biedronki, gdzie osiemdziesiąt sztuk kosztuje około trójki, ale jak mamy w domu gości, gdy  przychodzi ktoś, kupujemy droższą, lepszą, smakującą mi lepiej i pachnącą w całym domu. Goście popiją wychodzą a herbata zostaje, powinna poczekać na następnych, ale ja do tego nie dopuszczę. Lubię ją, najlepiej się nią na pijam, uwielbiam jej zapach i jej smak. Nie będę pił swojej, która aż tak mi nie smakuje i której nie lubię aż tak, wrócę do niej nie czując bólu, dopiero jak wypiję tą która pozostała po gościach. Chociaż ból to zbyt wielkie na to co się dzieje słowo. Jest inna dla mnie lepsza nie będę pił mojej, nie ma innej lepszej, piję swoją i wszystko jest ok. Nie wiem czy jest to wystarczająco widoczne, ale tak wygląda u mnie z herbatą. Zmiany swojego zachowania, swoich sprawdzonych sposobów, sposobu bycia i traktowania swoich bliskich w porównaniu do herbaty to prawdziwe wyzwanie i tutaj pojawi się prawdziwy sprzeciw i nie kłamany, naturalny ból. Po tym czasie, ostatnim zapiciu i naturalnym wymuszeniu małej, stałem się plastelinowy. Wszystko już wchodziło bez sprzeciwu i bólu, zaczynałem także widzieć szerzej niż do tamtej chwili i brać mogłem i brałem ze wszystkiego.