Dym z komina
Po rozwodzie i po pierwszej terapii, wpadł tak jak obiecywali, straszyli na terapii w straszny ciąg.Po pewnym czasie zaczęły do niego przychodzić listy. Korespondencja ponaglająca z banków, telefonii komórkowej, sądów i z innych podobnych całkiem do tych przednio, wymienionych instytucji.
Pił składając je na kupkę, mając pewność, że nim go dosięgną już go, tu na tym świecie, i tak nie będzie. Pił na okrągło, o śmiertelności choroby słysząc na terapii i coraz mniej się tym wszystkim, przejmując. Stos rośnie, a on co do ręki kieliszek bierze to nie otwierane nigdy koperty coraz boleśniej zaczynają mu przeszkadzać. Nie otwiera już, zaglądać się bojąc i nie chcąc psuć jeszcze bardziej tego, co i tak na amen spierniczone..Ta niepewność i ta niewiadoma tak go paraliżowała, że wóda przestała mu smakować, bawić czy też smucić go.
W końcu zdenerwowany wieczną niewiadomą wstał, wziął wszystkie zgromadzone listy, i na dwa razy zapakował, je wszystkie do pieca. Podpalił, patrząc zadowolony jak problem, zamieniając się w popiół sam, sobie w kominie znika. Stos był rósł, męczył go, nękał go, a teraz nie ma go, i już.
Zadowolony, że znalazł w końcu wspaniałe rozwiązanie, dziwiąc się trochę, że dopiero teraz na nie wpadł, wrócił spokojny do dalszego picia.
Podobno nadzieja umiera ostatnia, jego w tamten dzień poprzez komin z dymem wspólnie wymieszana ulotniła się na bardzo, bardzo długi, wieczny zdawało się mu, częstokroć czas.
Problem oczywiście nie zniknął, wracając ze zdwojoną siłą, nie pozwalając mu wszystkiego zacząć, nawet jakby tego bardzo chciał, od nowa. Przynajmniej przez długi czas tak myślał, wbijając się jeszcze głębiej w skorupę bezsensu swojego istnienia i braku jakichkolwiek możliwości wyjścia, z tej smutnej, patowej, agonalnej dla niego sytuacji.
Na spłatę własnych długów zawsze jest nieodpowiedni czas. Zaciąga się je łatwo a spłata nęka niczym koszmar jeszcze przez długi czas. Od tamtego zajścia ciągle sypiał mniej. We śnie wiecznie biegał z piętra na piętro, czując na swoich plecach oddech goniących go wciąż ludzi. Biegł szukając na daremnie otwartych gdzieś, tuż za kolejnym winklem, dających mu kolejną drogę ucieczki, drzwi.