komudzwonia.pl

poniedziałek, 7 maja 2018

Przebiśniegi

Przebiśniegi

    To spotkanie, ta niesamowicie rzeczowa i szczera wymiana pomiędzy nami zdań. Te jego, odebrane przez mój okaleczony mózg jako, gorzkie, krzywdzące mnie słowa powinny raz na zawsze, wbić mnie w uliczny muł spod którego już nigdy, nie powinienem wychylić się, nawet na cal. Tak się jednak nie stało i nie ma, nie było w tym jakiejkolwiek mojej zasługi. Krzysztof był i jest nadal, człowiekiem znanym i rozpoznawalnym w alkoholowym, Szczecińskim świecie. Samo moje pojawienie się w jego pokoju, nasze ciepłe przywitanie na spikerce sprawiło, że z miejsca stałem się kimś innym wyższym, niż w rzeczywistości w tamtym czasie byłem..
    Mogłem już i nawet o dziwo, zdrowo to wykorzystałem, mówić o wszystkim i nie za bardzo przejmować się tym, co kto sobie na mój temat pomyśli, wymyśli czy też, co tam sobie w swojej głowie, na mój temat tka. Po jego wyjeżdzie więc, gadałem i gadałem, odeszły zahamowania które do tamtej pory brałem sam nie wiem już dziś, nawet skąd? Bez problemu i bez towarzyszącego mi wciąż strachu, mówiłem o tym wszystkim co ze sobą robię. Co uważam za ważne a co ważnym jest dla mnie o wiele, wiele mniej. Skończyło się pomijanie niektórych tematów, tych uważanch za wstydliwe, niepotrzebne czy, przez wielu innych, jak i kiedyś przeze mnie za prywatne, nie naruszalne i nie widoczne, dla wszystkich tabu.
    Gadałem o małej i dużej o wszystkim tym, co od nich i z nich biorę,o tym jak byłem zabudowany i z czym, nadal prawdziwy problem mam. Jak i w jaki sposób zmieniam kolejne przyzwyczajenia, sposoby działania, postrzegania i myślenia na tematy ogólnie dziś na to patrząc, wszystkich spraw. O trudnościach które spotykam i tym jak skamieniały i niezmienny póki co, mam swój własny mózg. O zmianach które dokonane pozwolą, w końcu osiągnąć mi, być może taki stan, bym mógł w pełnej, pełni uczciwy w stosunku do siebie a w konsekwencji i do innych ludzi, także być. O tym, że zmiany te są jedynymi i koniecznymi gdyż bez nich, w razie zapicia w naszych rękach, nie pozostaje zupełnie nic. O swoich zapiciach i zmianach które już nie pozwoliły wpaść mi w morderczy i kończący, wszystko ciąg. O źle pojmowanym zdrowym egoiżmie i przerażeniu zapakowanym w jeden wspólny pakuneczek, razem z nim. O przemocy która raz zasiana powracać będzie i powraca, w każdym kolejnym niszczącym wszystko związku. O wszystkim tym co i dziś uważam za niesamowicie ważne i kluczowe przy wychodzeniu z choroby tej, mówiłem już od tamtego dnia bez problemu i żadnych, nawet najmniejszych obaw i tak pozostało mi, całe szczęście aż do dziś..    
    O tamtym czasie i naszej rozmowie, mówię na mitingach także do dziś. O zakłamaniu, tym moim, jego i Waszym, tak samo jak i o umyśle na którego pomoc nie mogłem wcale jeszcze w tamtym stanie  liczyć, mówił będę do końca swoich dni. Alkoholizm to takie smutne okaleczenie w którym chory nie może, przynajmniej w początkowej fazie leczenia, liczyć na pomoc swojego własnego umysłu, jakkolwiek to dziwnie, smutno, okrutnie i bezsensownie dziś dla niektórych brzmi.
    Alkoholu nie piję już od ponad czterech lat, na pijących ponad miarę patrzę i słusznie, jak na ludzi chorych. Nie robię nic, aby taki stan rzeczy utrzymać, ale nie robię także niczego już, aby ten stan rzeczy zakłócić czy też wykasować. Nauczyłem się z tym po prostu żyć, dziś tak mam, dziś mogę tak mieć, gdyż trochę poznałem, trochę pozmieniałem, trochę wyciszyłem to wszystko co w swojej czaszce mam. Czasami się tym bawię, widząc dziś, jak proste to jest, czasami smucę, że wszedłem w to zbyt głęboko i, że i tak nie mam żadnych szans. Chciałbym aby tak już mi pozostało i abym już nigdy nie napił się alkoholu, chciałbym już taki, na stałe być.
    Po wyjeżdzie Krzysztofa robi się fajnie, w swoim wnętrzu czuję spokój którego jeszcze nigdy dotąd, nie czułem. Być może nasze spotkanie? Być może już, zaczynałem się zmieniać? Być może troszkę dorosłem? A być może, zaczynała się budzić we mnie, miłość do dziecka? Zaczynam świadomie bronić jej spokoju a to, u mnie przy moich rozchwianych jeszcze emocjach, dotąd było nieosiągalne. W domu zaczyna dominować spokój który z początku nie znany, budzi we mnie rozdrażnienie, niepokój i strach. Początkowo, często wystraszony na amen psuję go, z czasem jednak dostrzegając same płynące z tego profity powoli, powolutku i ja, się w niego wtapiam. Coraz częściej więc,, przestaję walczyć o moje. Odpuszczam, nie zaczepiam, nie bronię chorych wizji i chociaż jeszcze często z tego powody cierpię to z czasem i w tym, dostrzegam same zalety. Chroniąc małą, chronię i siebie i coraz częściej mam  z tego powodu wewnętrzny spokój którego jak już napisałem, nigdy w sobie jeszcze nie miałem. Potem, dopiero i to dużo dalej, rodzi się uczycie do partnerki i chociaż wciąż się dziwię, to jednak było tak.
    Po zaprzestaniu mojej niepotrzebnej, wiecznej walki zmienia się z czasem i podejście,mojej partnerki. Znaczy nadal naciska i wymusza zmiany moich zachowań oraz sposobu postrzegania otaczającej mnie rzeczywistości lecz jej determinacja, dominacja i sposoby nacisku tracą swój impet, siłę i po raz pierwszy chyba zaczynam czuć, że w tym wszystkim nie chodzi jej o to, aby mnie skrzywdzić. Oczywiście jeszcze nie raz widział będę nieistniejące kontury i kształty, podkopy wykopywane przez innych, tylko po to bym w nie wpadł. Błędnie odbierał będę zamysły rozmawiających ze mną ludzi, lecz z każdym mijającym dniem tych pomyłek, strachu będzie mniej i mniej i mniej.  
    O tym wewnętrznym spokoju, nie wypalaniu się i niepotrzebnej walce o to, by moje wciąż płynęło przodem, na mitingach mówię do dziś. Mówię o tym i opowiadam nazywając to i chyba słusznie, zdrowym egoizmem gdyż pomimo tego, że z początku boli, bardziej przypominając masochizm, oszczędza czas, wstyd i energię na niepotrzebne się samemu, w sobie wypalanie. Na swoich spikerkach zaś, rozmawiając z ludżmi często nie dotkniętych żadnym uzależnieniem opowiadam o sobie. O alkoholiżmie, seksoholiżmie i przemocy które już być może, rodzą się gdzieś tam,  tuż obok nich. O naturalnym, logicznym jeszcze sprzeciwie i jego braku który jest, jakby na to nie patrzeć przyzwoleniem na wszystko to, co się z czasem, wokół nich i w nich rozwinie. O smutnym tym, gdyż tylko od nich czasami już tylko zależy, rozwijać będzie dalej się? czy też się zatrzyma i w końcu, spokój im da?
    Moja córka ma już ponad dziewięć lat, partnerka jest ze mną do dziś. Byłem pewny, że już tylko tyle z mojego przeżywania i zmian a przed trzema miesiącami, urodziła nam się kolejna córka. Fajna jest i ona na dziś dzień, kończy etap zmian, zapoczątkowany przez obie starsze niż ona. Chyba jeszcze mam poznać coś, zrozumieć więcej i ułożyć się w tym wszystkim, jeszcze bardziej. dokładniej, szczelniej niż dziś. Prasuje, gładzi i równa wszystko to, czego się poprzednim z uwagi na dawny mój stan, i tamten mój czas, jeszcze nie udawało.. Zmieniłem się i być może taki bym już, pozostał na stałe ? Ona mi jednak na to nie pozwala, segreguje i układa wszystko kolejny raz i mam nadzieję, że tak pozostanie jej już, na stałe.
    Kocham wszystkie trzy, dziś mogę i tak mam. Wracam z dalekiej podróży, dziś jestem szczęśliwy, chociaż o szczęściu nadal zapewne, bardzo mało wiem. Czy chciałbym cofnąć czas? Pozapominać go, tamte stany, gumką zlikwidować wszystkie plamy? Nie potrafię ani czasu cofać, ani wymazać wspomnień. Tak a nie inaczej miało ze mną, u mnie być, gdyby nie tamto, nigdy nie  zdołałbym zabudować się, w tak ciekawy i głęboki sposób, jak zbudowany jestem dziś. Dziś nie tylko wyglądem przypominam człowieka, dziś lepszym człowiekiem budzę się każdego dnia.. Człowieczeństwo jest wprawdzie w pełni każdemu człowiekowi należne, lecz nikt z nas nie dostaje, nie pozyskuje jego raz, na zawsze.
    Wielokrotnie wątpiłem i niejednokrotnie jeszcze, zdrowo wyrżnąłem nosem w glebę. Nie mając sił, podnosiłem się jednak i szedłem dalej. Myliłem się będąc często przekonany, że wiem już wszystko i tylko Bogu dziękować, że nie zacząłem leczyć innych. Dziś jest inaczej, dziś w miarę zdrowo, normalnie jest. Bez partnerki,  bez dziewczyn moja ,,normalność,, wyglądałaby całkowicie inaczej, nigdy nie miałbym prawa zobaczyć, poczuć i żyć w normalności w której, trwam dziś.
     Dziękuję..
    W Szczecinie piękna pogoda i śliczny, uroczy dzień.
     Nie wiem czy jest to, na tym blogu widoczne? Ale zrobiłem wszystko aby było tak. Dziś mogę podejmować świadome decyzje, coś mogę w końcu chcieć a czegoś nie chcieć zrobić. Dziś tak mam...a jak wyglądało to, w tamtym minionym już całe szczęście moim stanie? Czy miałem, mogłem mieć, jakikolwiek na cokolwiek, jeszcze wpływ?
    Ocenę pozostawiam w Waszych rękach.
    Serdecznie dziękuję Wszystkim tym, którzy poświęcili swój czas i przeczytali moje wspomnienia.
                                Krzysztof .

wtorek, 3 października 2017

Staśki

Staśki

    Dziś z perspektywy minionego czasu, sam nie jestem w stanie wiedzieć co na mnie wpłynęło aby mieć takie, a nie inne postrzeganie ludzi mieszkających w Warszawie. Być może, wpływ na moje spojrzenie mieli ci których z tego miasta poznałem, a być może tak już wyglądało moje postrzeganie wszystkich ludzi i to bez względu na to gdzie też się urodzili, gdzie żyli i kim tak naprawdę byli? Kto to wie? Było jednak jak było i dziś nie mam już co się nad tym ani roztkliwiać, ani też zastanawiać się skąd powstał w mojej głowie taki, a nie inny ich rys. Cymbały, buraki, pały i już.
     Czas leciał i miałem już, po raz kolejny osiem miesięcy abstynencji, ta przyszła mi lżej niż poprzednie. Do Szczecina przyjechać miał gość z Warszawy, który potrafił już wykład z alkoholizmu, wszystkim dać. Poznaliśmy się na alkoholowych forach i od początku naszej znajomości toczyliśmy ze sobą widoczny dla wszystkich zacięty bój. Imponował mi, miał już w tamten czas ponad dwadzieścia lat abstynencji i był dla mnie kimś niesamowitym. Robił coś dla innych, dzielił się swoim doświadczeniem, był znany, to było coś i to był dla mnie Ktoś. Umówiliśmy się na spotkanie i czułem się kimś wyjątkowym. Taki leszcz, taki małolat jak ja i taki Warszawski autorytet.
    Za Warszawiakami nie przepadam do dziś i zawsze mnie od nich odpychało. W Polsce działały cztery odziały Warsu i z nimi także nie raz, przychodziło mi gdzieś, tam wspólnie jechać. Szczecin to prawie zachodnia granica, więc zachodnich tras zero przecinek zero, ale mieliśmy za to dobry wschód, oni  i wschód i zachód i było git. Staśki pewne zawsze przez to byli pewnin, że rodząc się i dostając akt swoich narodzin, od razu w bonusie i inteligencję wybitną, należną im dostają. Miałem wiele z nimi zatargów, kłótni i burd lecz zawsze jakoś cało z tych opresji wszystkich, wychodziłem. Nie cierpiałem gadów, chociaż dziś znam wspaniałych Warszawiaków. Raz jednak jednego z nich, było mi żal i chociaż wspominając to zawsze się uśmiecham to, wyglądało i skończyć dla niego,, mogło się nie klawo.
    Jechał do Moskwy i gdzieś tam z góry, z nasypu na tory po prostu, spadł  tir. Stali bardzo długo, nim kolejarze ściągnęli odpowiedni sprzęt, który to dopiero wszystko to, w odpowiednim ład na powrót poukładał. Jego pociąg już odjechał i z uwagi na opóżnienie, jego wagon doczepili do odjeżdzającego Warszawskiego, Poloneza. Na koniec składu, tak aby im w interesach nie przeszkadzał i aby, zbyt wiele przez ciekawość swoją, być może nie zobaczył.
    Norma i standard którą i my, w takim wypadku byśmy w stosunku do obcych, innych stosowali.
    Jeszcze, tuż przed odjazdem przyszedł do niego jakiś starszy typ, informując go co może, a czego poprzez przeoczenie, czynić Boże broń nie powinien. Pies was Staśki drapał i niech was gryzą wszystkie wściekłe pchły, pomyślał i zamknął za sobą, drzwi na amen. Pociąg ruszył a on położył się wygodnie w służbowym, pragnąc zasnąć i w ten sposób skrócić trudniejszy niż zwykle, przejazdu czas. Po chwili usłyszał jednak opuszczane pomosty a za szybą szczytówek dojrzał, machającego do niego przyjażnie warszawskiego konduktora. Z niechęcią otworzył drzwi, a wpuszczając go do swojego wagonu, pewnym będąc, że i ten przychodzi, jako kolejny, by go postraszyć.
    Pomyliłem się, zaskoczył mnie i nawet fajnie mi się z nim rozmawiało. Gadaliśmy o wszystkim i o niczym ot tak sobie, normalnie, jak  nigdy dotąd, nie udało mi się porozmawiać z żadnym z nich. Facet nie był nadmuchanym debilem, szczycącym się tym, że jeżdzi do Frankfurtu nad Menem, jak inni którzy miasto to podkreślali, bym w prostocie swojej być może nie pomylił go, z tym Frankfurtem nad Odrą. Chciałbym przeprosić wszystkich normalnych Warszawiaków. Wiem jednak, że nie tylko ja tak mam, spotykałem na swojej drodze tylko takich, lecz wcale nie twierdzę, że wszyscy tak... tam u Was, mają.
    W końcu Stasiek poszedł do siebie i wszystko toczyło się, normalnym tokiem jazdy. Pociąg jedzie spokojnie i robi rytmiczne tuk, tuk.... tuk, tuk....tuk, tuk norma i stan do którego, przez lata całe, już przywykł na amen. Ludzi mało i nikt mu zbyt wiele nie marudzi, nie przeszkadza i nie zajmuje, mu niepotrzebnie czasu. Co kilka chwil wpada Warszawski koleżka, informując co u niego fajnego i jak u niego, fajnie jest.
    - Szczeciniak. Ale mam fart, jedzie u mnie prawdziwa księżniczka. Wchodzę do jej przedziału, nie muszę nic do niej mówić, podnoszę kołdrę wślizguję się pod nią i robię swoje. Wychodzę i wracam kiedy chcę. Fajnie nie?
    Popatrzył na niego jak na debila, sam nie wiedząc nawet co ma, na jego temat sądzić. Seks na wagonach sypialnych był normą i jeżdżąc na nich tyle lat, doskonale o tym wiedział. Było w tym wszystkim coś wyjątkowego, była gra i niewiadoma która wprowadzała dreszcz i dawała podniecenie nieosiągalne na naturalnym gruncie np. takim, znanym z małżeńskiej sypialni. Gdzie normą jest z góry wiadome zakończenie i końcowy efekt, nawet nałożonej sztucznie gry. Skąd więc wypieki na jego twarzy i zadowolenie którego on w prostocie swojej, zrozumieć nawet, rady nie mógł dać. Po cóż? na co? i skąd? błysk zdobywcy w jego oczach i frajda której po prostu on, by wcale z tego nie ciągnął? Pogadali jeszcze chwilę o najzwyczajniejszej dupie Maryny, po czym każdy, zajął się swoimi sprawami.
    Opuszczając jego przedział mrugnął tylko, pytając.
Chcesz do niej wpaść?
Nie, nie... ale dziękuję. Smutno odpowiedział           
    Już do Moskwy się u niego nie pokazał, być może zajęty pod skrajnię samą, wypełniającym go spełnieniem
     W Moskwie wypuszczali podróżnych drzwi w drzwi, stojąc tuż, tuż obok siebie. Stał oczekując powalającego go widoku i czekał oczami poszukując księżniczki o której mu, Stasiek przez całą noc donosił donosił. Wychodziła ostatnia, tak jakby na siłę się ociągając i jakoby, jak pomyślał nie chcąc już na stałe, się ze swoim wybitnym kochankiem rozstawać. Pod drzwi wagonu podeszło dwóch, wysokich, wielkich jak kafary syberyjskie facetów, sylwetki atletów a wzrost zdjęty żywcem z Gortata. Z ich twarzy biła pewność i brak jakiejkolwiek dla innych, słabszych, mniejszych chęci zrozumienia. Widać było od razu, żadnych protestów, żadnych gadek, żali, czy łez. Odebrali walizy z rąk kolegi a witając się z księżniczką, zapytali tylko.
Było coś?
Tak. Odpowiedziała.
Ile razy?
Trzy.  
    Spojrzeli tylko na stojącego obok drzwi Warszawiaka, informując go tylko tak, z grzeczności.
 sześćset dolarów.
    A on wszedł na wagon, po sekundzie zaledwie już wracając i trzęsącymi się rękoma, płacąc im za usługi, przepięknej jakże księżniczki.
    Stałem pod wagonem z zaciekawieniem zielonej żaby, przyglądając się otaczającej mnie normalności. Koszty rzeczywiście książęce, laska z górnej półki kurwa mać. W jednej chwili zaledwie, wszystko było w końcu dla mnie zrozumiałe, naturalne i normalne jak ten cały, zewsząd otaczający mnie świat. Po raz pierwszy było mi żal Staśka, a w tamten mój czas, już mało kogo było mi żal. Potrafiłem za to świetnie i wciąż, użalać się nad sobą i robiłem to jeszcze przez bardzo długi, dziś wydaje mi się wieczny, jakby czas. I tak wyglądała moja,,normalność,, mój jak najbardziej logiczny świat, moje przekonania, mój sposób świata postrzegania i zachowań, zachowań które mam......wcale tego nie chcąc w sobie, aż do dziś..
    Pisałem już o przyjeżdzie do Szczecina, Krzysztofa z Warszawy. Szedłem na to spotkanie napompowany jak urodzinowy balonik i szczęśliwy jak nigdy dotąd, chociaż szczęście nie wiem, jak wygląda do dziś. Zamieszkał w hotelu, nawet niedaleko miejsca w którym mieszkam, lecz nawet jakby wybrał taki poza miastem, śmigałbym na to spotkanie, jak spadający ku ziemi, meteoryt. Pamiętam, że na okazję tą zatrudniłem nawet w zastępstwie teściową, którą poprosiłem aby na ten czas, została w domu z małą. Oczywiście w mojej chorej głowie ponagrywałem sobie różne filmy i scenariusze z których już dziś, całe szczęście mogę się śmiać. W tamten jednak, jeszcze mój czas i stan mój, było to rzeczą normalną i całkowicie jak popatrzę na to dziś, wytłumaczalną.
    Spotkali się w holu, skąd akurat przenoszono jego graty do innego pokoju, niż ten w którym spędził pierwszą noc. Przydzielono mu pokój dla niepalących a on, jarał jak samowarek. Polubił go więc już na starcie, gdyż i on sam fajki uwielbiał po prostu palić. Wymienili parę zdań, trochę pogadali i pojechali windą na górę, gdzie czekał już na niego, nowo przygotowany pokoik.
    Stali na przeciw siebie, lustrując się wzajemnie i myśląc jeden o drugim, tylko im wiadomo co? Oboje mieli już swoje lata, chociaż Stasiek musiał mieć już, w sobie tych lat trochę więcej niż on. Rozmawiali a raczej on, zdawał relację z tego co się w jego życiu zdarzyło i jak na dziś dzień, wygląda i jak dalej wyglądać, może jego los .
    W pewnej chwili Warszawiak popatrzył na niego i bez żadnej żenady, bez jakichkolwiek skrupułów powiedział słowa, które on pamiętać będzie, do końca swoich dni.
Wybacz mi, ale nie mam czasu na takich zakłamańców, ja ty.
    O tym co zadziało się  w jego głowie nie sposób napisać,nie ma takich słów. Z miejsca chciał i wielką radość by z tego miał, w chwili tej urwać mu ten łysy znienawidzony w przeciągu ułamka zaledwie sekundy, łeb. Nasrać mu, w ten buchający czerwienią okaleczony kark i kopnąć go na sam już koniec, w te jego zgniłe, od starości jaja.
    Dziś się z tego śmieję i fajnie bawię się, opisując ten dawno miniony już całe szczęście czas. W tamtej jednak chwili, tam w hotelowym pokoju nie do śmiechu, było mi. Tamten mój stan i tamten mój czas, był tak jeszcze skomplikowany, ze dziś dziwię się, że swoich chęci nie wprowadziłem w czyn. Ja nie kłamałem już, mówiłem tylko o sobie i świecie który odbieram tym, co w swojej głowie mam. Aż mi się niedobrze zrobiło wspominając tamten stan i obrazy które wyświetlał, dla mnie w pełni zrozumiałe i logiczne, mój mózg. Nauczyłem się jednak z tego naszego spotkania bardzo wiele i dziś, jak rozmawiam z kimś takim, jak z tamtego czasu byłe, jeszcze ja, starannie ważę każde kolejne z kierowanych, w jego stronę słów. Robię to z rozwagi, pamiętając tamto spotkanie i tamten czas. Być może inny, taki sam jak kiedyś ja, nie utrzyma swoich rąk na uwięzi i urwie mi, mój już lubiany, przeze mnie chociaż nadal chory, łeb.
    Zamilkł, zamilkł już na stałe, wycofując się i oddalając, na bezpieczną dla obojga odległość usiadł półdupkiem, na parapecie otwartego okna i ze smutkiem, przypalił papierosa. Patrzył na niego z nienawiścią i smutkiem nie wiedząc już kolejny raz, kim jest? Alkoholikiem nie rozumianym, przez alkoholową brać? Czy też dolegliwości jego płyną, z innej niż u alkoholików strony? Patrząc na swoje dłonie, zauważył pulsujące krwią płynącą w środku żyły przypominające teraz wielkie, nabrzmiałe po sam kres swoiste bicze. Ciśnienie krwi które mu podniósł, czuł także w pulsujących nienawiściom skroniach, zastanawiając się czy aby, skala ciśnień byłaby w stanie uwiecznić ten skok, na swoim cyferblacie. Siedział bujając się to w przód, to w tył, zachowaniem swoim przypominając chore, na sierocą chorobę dziecko. Żałował, ze odwagi mu wciąż brak i brak mu znów sił, aby bujnąć się raz mocniej w tył i mieć to wszystko już, raz na zawsze z głowy . Byli na trzecim pietrze więc krzywdy było by w tym wyczynie mniej, niż ulgi której od zawsze, w życiu swoim poszukiwał.
    Nie zrobiłem tego całe szczęście i dzięki temu, całe szczęście żyję nadal pośród Was. Dziś mija mi cztery lata abstynencji i całkowicie inaczej, niż w tamten czas, wygląda mój świat. Do dziś pamiętam tamten dzień i to wszystko, co się ze mną i we mnie w tamten czas wyrabiało.
    Całe szczęście do pokoju zaczęły wchodzić nieznane mi osoby i one to, przerwały nieprzyjemnych myśli, w moim mózgu ciąg.
    W drzwi pokoju zapukał ktoś, nacisnął klamkę i wszedł. Nie znał człowieka, lecz oni znali się doskonale, witali się jak starzy znajomi, obejmując się czule i klepiąc się po plecach, tak jakby chcieli sprawdzić, który z nich z lepszego materiału jest. Nadal siedział na parapecie, patrząc na ten cyrk i rozmyślając wciąż co też, tutaj jest grane? Ciągle wchodzili nowi i ze wszystkimi taki sam rytuał i pic, czułe przytulanie a potem wspólne rozmowy, wspomnienia i śmiech, śmiech, śmiech. Przypalił kolejnego już papierosa i przyglądał się, z niedowierzaniem. Tylko ze wstydu własnego, nie przecierał oczu i nie pytał, czy aby przypadkiem ich wszystkich zdrowo nie popierdoliło? Po jakimś czasie, na sam koniec już, do pokoju wszedł człowiek którego znał. Na imię ma Edek i był już w tamten czas, dość dobrze mu znaną alkoholową osobowościom. Spotykali się na mitingach i Edek bywał tam gdzie i on, po raz pierwszy ucieszył się i w końcu było mu, jakoś lepiej, jakby lżej.
    Widok Edka bardzo mnie ucieszył, był pierwszym którego z całej plejady pojawiających się gwiazd, znałem osobiście . Miał już w tamten czas około dwudziestu lat abstynencji, znałem jego historię i był i jest nadal, dla mnie niesamowity Gość.
    To co działo się do tej pory, to pryszcz. Patrząc na to co się po wejściu Edka zrobiło, rzygać mu się po prostu, już zachciało.  Ściskali się jak bracia, jedną matczyną piersią razem wykarmieni, jak misie, jak przyjaciele i jak kochankowie, kończący wspólnym orgazmem każdy, kolejny udany ciepły dzień. Istna szopka i najnormalniejszy w świecie chłam.
    Dziś się z tych moich myśli śmieję, i świetnie się bawię wspominając, tamten nie tak dawny przecież czas. Jak moje oczy widzą na ulicy, obejmującą się parę facetów wiem, że albo pedały albo niepijący alkoholicy, innych opcji brak. Dziś sam już, do niektórych się przytulam a z nielicznymi obściskuję się, mam wielu przyjaciół  i często o niektórych z nich martwię się. To długa droga i ciężki mozolny przemian czas, ale jest to osiągalne i znajduje się,w zasięgu każdego z Was .
    Siedział nadal jak zamurowany, wrośnięty jakoby dupą w parapecie a wpatrzony w otaczające go obrazy, nie mógł odgadnąć po cóż, tu jest? Znał już drogi które przeszło wielu wiedział, że wszystko to, czego w tej chwili oczami swoimi dotyka po coś, dla niego tylko jest. Tylko po co? I w czym cała rzecz? Patrzył na te roześmiane mordy na ten bajecznie wesoły dla nich czas i wiedział, że te barany  nie mają przecież, lepiej niż on. Co jest grane? Kurwa co z tym jest? I dlaczego on. nie potrafi tak jak oni, jeszcze się ze wszystkiego, tak nienaturalnie śmiać? Odpowiedz znalazł w swojej głowie już zaledwie za chwilę a prostota w niej ukryta, po prostu aż po ścinach rozwaliła go. Matematyka, zwykła matma. Głupie proste plusy i minusy, takie porypane życiowe, nie dające wydawałoby się nic. Te ściskające się ze sobą barany, ten koguci sztuczny śmiech, te zidiociałe zachwyty i piski i ochy i ten cały ogarniający do pic. Olśniło go w przeciągu sekund paru, o mało sam nie jebnął się, z prostoty odpowiedzi, w swój porypany łeb. Młody był, głupi był i jeszcze nie potrafił za nic się, w tym swoim nowym świecie poruszać, brak miał ogłady, wszystkiego brak i z każdego, nawet największego plusa jego mózg, bez problemu potrafił zrobić, minus. A ci weterani już, ich baranie jak i jego głowy, z uwagi na swój w tym wszystkim staż, na swoją już w tym wszystkim ogładę, i większe niż u niego sprawy całej zrozumienie z każdych dwóch minusów, potrafili zrobić plus. Matma, zwykłe matematyczne zasady. Proste jak teoria bezwzględności i przez to zajęło mu to, aż tak długi, cały przesiadywania na parapecie czas.
    Te chwile, ten krótki przecież czas na stałe wpisałem we wnętrze swoje. Spotkaliśmy się tylko ten jeden raz i od tego czasu, nie widziałem go wcale. Do końca życia jednak, będę mu  wdzięczny, za wszystko to, co mi w tamten dzień dał. Dostałem wszystko w jedną tabletkę, dla mnie specjalnie, starannie zapakowane. Tylko, że jeszcze w tamten czas nie umiałem z tego nic wziąć, nie miałem czym, tego odczytać i nie wiedziałem, w jaki sposób rozsupłać to. Byłem jeszcze na jego wykładzie i słuchałem tego o czym mówił. Mądry gość. Dziękuję Krzysztof, że poświęciłeś dla mnie swój czas i, że tyle w tamten czas od Ciebie dostałem. Pełny szacunek za to co robisz i jesteś Kim. O Edku jeszcze będę pisał nie raz, dziś widzę go, w tygodniu nawet kilka razy. Blisko nam.

niedziela, 4 czerwca 2017

Jajko niespodzianka

Jajko niespodzianka

    Podwójna, dominująca osobowość, dwóch w jednym, stare, nowe. Jeszcze trochę i zatrudnię w tym wszystkim kosmitów, ale tak było. Kiedyś bałbym się, że mnie zamkną w psychiatryku, lub też posądzony będę o ucieczkę od odpowiedzialności. O to, że chcę udowodnić, że mnie wcale tam nie było a dziś wiem, że we wszystkim tym, o czym piszę, prawda sama jest. Kim w tamten czas byłem? Człowiekiem uformowanym pod wpływem potwornego strachu, mocnego alkoholu i wiecznej przemocy. Gdy miałem osiem lat straciłem zaufanie do wszystkich ludzi i wszedłem do skorupy z której nie wystawało mi nic, poza zębami którymi wciąż się broniąc, wszystkich dookoła gryzłem. Mój ojciec był alkoholikiem, więc chciałem zbudować sobie i moim dzieciom inny, lepszy, cieplejszy dom, do wojska nie piłem a jak z niego wróciłem to już się bali, ze mną pić. Za parę kolejnych lat, za paręnaście wyczynów podczas których wciąż zaskakiwałem wszystkich, straciłem zaufanie do ostatniej znanej mi osoby, do siebie samego.  Czy to dziwne, ze byłem źle sformatowany, że nieodpowiednio postrzegałem otaczający mnie świat i mieszkających w nim ludzi?  Dlaczego tak trudno było mi już pomóc ? Dlaczego, jak często byłem przekonany, pewny wręcz, że o pomoc mogę już tylko prosić, siły nadprzyrodzone? 
    Brał ze wszystkiego i wszystkich, zarówno w dzień jak i w nocy. Zakupili akwarium i powoli je zarybiali. Urządzając, montowali w nim wszystkie dostępne w sklepach urządzenia, pewnego dnia, wpuścił do jego wnętrza ślimaka. Takiego podwodnego winniczka który aby powietrze brać, na stanie swoim posiadał specjalnie do tego, służącą mu rurkę. W akwarium trzy posadzone roślinki mała, średnia i duża a on zaczyna włazić na małą. Wspina się na sam jej wierzch i z niego próbuje rurkę swą, wystawić ponad lustro wody. Na liściu stojąc tak jakby na palcach, stara się ze wszystkich swoich sił, rurkę wystawić tam gdzie należy i tam gdzie, życiodajny dla niego tlen. Brakuje mu ze cztery centymetry i nie ma szans, aby osiągnął swój cel.
    Siedzi naprzeciw akwariowej szyby przyglądając się, poczynaniom skorupiaka. Jest mądrzejszy i od zawsze wiedział i widział, że z tej rośliny nie miał na to żadnych szans. Mała śpi i nie musi a szkoda w tym uczestniczyć, gdyż i ona bez problemu wskazałaby mięśniakowi jedyną, najwyższą, dzięki której osiągnąłby najszybszą drogą oczekiwany, życie jego ratujący sens Siedzi sam i powolutku zaczyna go to wszystko przerastać, patrząc jak złazi z małej i włazi na średnią puszczają mu nerwy. Próbuje podpowiadać delikatnie podnosząc głos gdyż widzi, że jest przez niego nie słyszany. A ten włazi, kolejny raz waląc babola i robiąc sobie jaja z istnej, walki o ogień. Za chwilę, może już, braknie mu powietrza a on leci sobie w kulki, w kolorowe kulki i to z nim.
    Jak sobie przypominam co się ze mną w tamten czas, przed tym akwarium działo, zawsze wpadam w śmiech. Krzyczałam i darłem się tak, ze w końcu obudziłem małą a idąc do niej i mijając lustro zobaczyłem całą emocjami, przekrwioną i powykrzywianą w złości i furii własną twarz. Chciałem dobrze i od zawsze wiedziałem, widziałem na którą powinien wejść, darłem się, gestykulując łapami i kierując go w kierunku odpowiedniej a on nic, tylko swoje. Złośliwy jełopek i  podły cham. 
    Inny świat, inny klimat, gatunek i całkowicie odmienne realia. Żadnych szans i całkowity brak, jakiegokolwiek pomiędzy nami porozumienia. W tamten dzień zrozumiałem dlaczego tak trudno było do mnie, przez bardzo, bardzo długi czas w odpowiedni sposób dotrzeć i dlaczego wciąż tak trudno było innym mnie, i mnie innych, po prostu zrozumieć. Ślimak w końcu wszedł na odpowiedni krzak z którego wierzchołka, nabrał do swojego środka potrzebnego mu tlenu i nigdy już, nie popełnił tego samego błędu. A ja, a mi wciąż i ciągle przytrafiały się te same błędy, jakbym jakiś niepełnosprawny umysłowo był. Debil który nie uczy się na swoich wywrotkach, cymbał o wiele głupszy od najzwyklejszego ślimaka, w którego skorupie mózgu przecież brak.  A może już bardziej potrzebna była mi kolejna porażka, następny klops i dowód na to, że to wszystko i tak nie ma już jakichkolwiek szans. Sukces to niepotrzebny i całkowicie zbyteczny wysiłek, kolejna porażka to mniejszy nakład prac, natychmiastowy skutek i powód aby nadal chlać. W tamten dzień zacząłem widzieć jakoś szerzej, dostrzegać niewidzialne, słyszeć nie furgoczące i czuć coś, czego inni nie mieli.
    Zacząłem gadać o tym na mitingach i dzielić się tym, co się w moim wnętrzu wyrabiało. Mówiłem o bajkach, ślimakach, komarach, małej i o swojej partnerce. O zmianach na mnie wymuszonych i tych które nie potrzebują już żadnych zewnętrznych sił. O tym, że widzę i tym, że zaczynam czuć. O zaletach potrzebnego odczuwania i wadach które sprawiały ból, którego nie chciałem przecież wcale już czuć.
    Partnerka będąc w sklepie zoologicznym, przytargała z niego pewnego dnia do domu parę ślimaków. Helenki się nazywały i były nawet ładnie umaszczone lecz zjadły mojego nauczyciela w tri miga. Przez wiele dni oglądałem tą jego straszną agonię, patrząc jak zbudowany jest,. ten ich  niezrozumiały dla mnie kiedyś świat. Gryzą go w wystającą stopę wykorzystując nieuwagi, nieprzystosowania, nieznajomości a być może,  głupoty jego stan. Wstrzykują mu coś i miejsce to puchnie, niedużo, niewiele, troszeczkę i tylko tak, aby już nie mógł swojego domku pozamykać na amen. Broni się i walczy, dla mnie świadka wszystkiego jest bohaterem, lecz już nie ma żadnych, przeżycia szans. Z odsłoniętym, nie zamkniętym, wystawionym, nie chronionym nie ma szans i staje się z dnia na dzień, istną żywą dla nich przekąską. Gryzą, jedzą, wstrzykują, drzwi domku coraz słabiej się domykają i w końcu puszcza główny zawias ich. Spiżarnia otwarta można kończyć i w końcu, do środka na obiad wejść.
    Co czułem. patrząc na tą niesamowitą, jakże rzeż? Współczułem mu na tyle, na ile już miałem współczucie zamontowane we wnętrzu swoim, na ile pozwalała nagromadzona we mnie na niego złość. Nie był jednak taki mądry jak go postrzegałem i także swoje niszczące go robak jak i ja w około siebie miał. Nie wywoływało to już we mnie radości a kiedyś potrafiłem i siebie okaleczyć, skrzywdzić, tylko po to aby nauczkę komuś dać.
    Już w tamten czas pewny byłem, że wszystko co mnie spotyka jakiś sens ukryty wewnątrz siebie ma. Nie umiałem jeszcze tego prawidłowo czytać lub też co bliższe, czytać nie miałem jeszcze czym. Dziękuję.
    Szło dobrze, miałem sześć miesięcy. Nadal myłem szklanki, widząc już i bawiąc się tym wszystkim, co się w moim wnętrzu wyrabia. Z każdym mijającym tygodniem, mniej bluzgałem aż w końcu zacząłem robić to z przyjemnościom. Na dodatek siadam przy drzwiach, pokornie czekając na wszystkich tych, który się na miting spóżniają. Z tą początkową pokorą, wygląda tak samo jak ze szklankami, morduję, bluzgam na kawałki wszystkich tnę i z czasem dopiero zaczynam się w tym wszystkim układać. Dziś także czekam na ślimaków, siedzę i cieszę się gdy ktoś taki zdyszany wbiega. Mogę komuś pomóc, być przydatny, pomocny być w sam raz. Każda zmiana, każda nowa umiejętność, każdy kolejny krok to proces i nic nikomu nigdy nie przyszło bez bólu. W tamten właśnie czas, bardzo duży nacisk położyłem na to aby nikogo podczas całego dnia nie poranić, nie zbluzgać, nie opluć i nie myśleć o nim żle. Raz mi się  już, udawało a innym razem jeszcze, nie. Taki proces, taki stan i taki jeszcze czas.
    Zwiedzili chyba wszystkie, Szczecińskie place zabaw. Wszędzie czując się jak u siebie i zawsze mając wokół przyjazne, twarze małych dzieci. Na plac nieopodal działki przychodziła dziewczynka, z którą mała po prostu uwielbiała się bawić, Zawsze głupio się czuł, gadała jak dorosła i była rozwinięta ponad przeciętną. Zazdrościł i gdzieś tam w środku, obwiniał się o tą widoczną gołym okiem dzielącą, ich różnicę. Do gadatliwych nie należał, więc w tym widział powód skromnego przez małą gadania i zawsze było mu, jak tamtą widział, jak słyszał ją, z tym źle. Pewnego dnia rozmawiając z jej mamą, podzielił się tym swoim małym wewnętrznym cierpieniem, usłyszał coś o czym ani razu nie pomyślał.
a skąd takie myśli? Niech pan popatrzy co pana mała wyrabia na zjeżdżalni, jak wchodzi po schodach, jak biega, jak chodzi i w jaki sposób posługuje się zabawkami. Obserwuję pana od dawna jest pan, wspaniałym ojcem. U mojej poszło w jedną, a u pana w drugą rozwoju stronę, z czasem się wyrówna.
    I niestety miała rację, już niedługo buzia jej się nie zamykała i tak pozostało jej, całe szczęście do dziś.
    Wracając w tamten dzień do domu, wstąpili do sklepu po zakupy, szli pomiędzy pełnymi półkami i mała poprosiła aby kupił jej, jajko niespodziankę. Kupił, a płacąc za nią, przypomniały mu się słowa,
jest pan wspaniałym ojcem.
    Dumny był, że ktoś to zobaczył, pewnym będąc, że nie widzi tego nikt.
     Istne jajko niespodzianka byłem w tamten czas, do ojca jakim jestem dziś jeszcze, wiele, bardzo wiele, mi brakowało. W tamten dzień byłem jednak szczęśliwy, potrzebowałem tego, potrzebowałem takich słów. A może słysząc je co chwilę, za parę chwil już nie byłoby mnie? Rzadko słyszałem coś takiego, było mi z tym źle i dobrze mi tak.

poniedziałek, 15 maja 2017

Perspektywa

Perspektywa

    Dam po hamulcach i wycofam w czas, podczas którego zdobywałem jedenaście miesięcy abstynencji. Cofnąć czas, to przecież moje wieczne życiowe marzenie. To chwile podczas których wierzyłem, że gdybym kolejny raz znalazł się w minionej już sytuacji nie zachowałbym się tak, jak się zachowałem. Nie narobiłbym takiej wioski, nie musiałbym się z tym mierzyć i z tym, potwornym wstydem żyć. Czas jednak mijał a ja znajdując się tam, po raz wtóry, po raz kolejny kopiowałem to co czyniłem poprzednio, z tą tylko różnicą, że już nie było nawet co i czego, po tym moim kolejnym wybryku już pozamiatać. Rozwijałem się w złą rozwoju stronę i co było smutne byłem w tym, jak samopowtarzalny karabinek Kałasznikowa. Mała nie pasowała do żadnego z moich życiowych szablonów i zaskoczony nie za bardzo wiedziałem, co mam z nią i tym wszystkim, co się wewnątrz mnie wyrabia zrobić? Zaskoczyła mnie, przestałem cierpieć i musiałem się nią zająć. Znaczy cierpiałem nadal i wciąż nie rozumiałem co się w około mnie wyrabia, lecz cierpienie to przestałem zewnętrznie już manifestować. Przestałem nim zarażać, obdarowywać nim otoczenie i małą która jak wszyscy, mieli to głęboko w dupie. Tak jakbym w przeciągu chwil paru z wiecznego egoisty przekuwać zaczynał siebie, w nie mniej porypanego przecież masochistę. Imbecylizm i wyczyn z kosmosu bram, który jednak bardzo szybko pokazał mi, że moje wieczne cierpienie nie ma sensu. Cierpię wprawdzie w jednym i drugim lecz tego cierpienia gdy przestaję je manifestować, jest jakby w około mnie jakoś, nagle mniej. W tamten dziwny jakże czas nauczyłem się czerpać radość z uśmiechu na twarzach innych, najpierw małej a potem, dużo później po tym z uśmiechu na twarzy jej mamy. Taki dziwny jakże sens, w bezsensie mojego istnienia. Moja sytuacja nadal była krytycznie śmieszna, spałem po dwie godziny na dobę i poza małą nie widziałem nic, przecież już na nic, nie miałem żadnych szans. Tak jakbym ja, zszedłem na dalszy, mniej ważny dla mnie, samego plan. Pogodzony jakby, że to ja konsekwentnie doprowadziłem przecież do przeciągnięcia, przepadnięcia i taki już mój los, a nie ich wszystkich wina. Przestałem się szamotać i dałem w końcu, innym luz..To bardzo ważny dla mnie okres, w tamten czas rodziłem się na nowo i chociaż byłem malutką gałązką na bezdusznym nadal drzewie, to już zaistniałem.
    Żyłem jakbym był na wiecznym haju pewny, że uczucia wyższe już, we sobie mam. Tak jakbym przeżywał długi miodowy miesiąc pewny, że tak pozostanie mi na stałe już.  Dziś nie chcę cofać czasu, nie pragnę majstrować, zmieniać, poprawiać czegoś co było, dziś tak już mam. Cofam się tam aby po raz kolejny dokonać oglądu, zobaczyć jak było i chociaż często czuję ciarki na całym swoim ciele wiem, że muszę robić tak.
    Jak już pisałem pewny byłem, ze biorę udział w czymś wyjątkowym, niepowtarzalnym i jedynym w swoim rodzaju. Byłem kompletnie rozjechany, poddany jak nigdy i totalnie podatny na każdą ze zmian. I nagle ciach, nagle klops.
    Byłem wściekły. Wściekły na wszystko, wszystkich i na cały otaczający mnie świat. Na kolegę, na siebie i ten mój wieczny, tragiczny w tym moim bezsensie, trwania czas. Nie potrafiłem jednak wywołać w sobie nawrotu choroby, gdyż co śmieszne, zabrakło mi pieniędzy. Gdybym jeszcze walnął flaszkę albo flaszek tych ze trzy, mój mózg bez problemu poznajdywałby winnych całego zawirowania i byłby klops, wpadłbym w ciąg. Choroba alkoholowa, wszystkie uzależnienia i większość chorób psychicznych to jedyne dolegliwości w których nie można liczyć, na swój własny mózg. Zawsze mnie oszukiwał i nawet jeszcze dziś, czasami jeszcze tak miewa. Próbuje lecz coraz rzadziej mu się to udaje, więc z czasem tak myślę, sam się zniechęci. Zawsze jak widzę, słucham na mitingu człowieka który przed zapiciem przeżywa nawrót chorobowy, współczuję jego rodzinie,  Zawsze myślę co na tym wygrywa i co z tego ma. A może ja, zbyt długo w tym siedziałem? Może zepsułem się do końca? Może? Żadne może, ja bym, gdybym tylko mógł tak robił? Nie dlatego, że jestem zły ale, że tak podpowiedziałby mi mój chory mózg. Dla mnie nie byłoby w tym niczego z narzędzi, ja, mój mózg odebrałby to jako broń i zrobiłby tak czy bym tego chciał, czy też nie chciał, zadziałałby automatycznie tak miał. Ale to ja, inni wcale nie muszą tak mieć, ani miewać.  
    Koleżka którego postrzegałem jako nawiedzonego wariata, dziś jest moim przyjacielem. Nie zapił już od tamtego dnia ani razu i dziś ma już ponad, sześć lat abstynencji. Mnie jeszcze trzykrotnie przechytrzył mój mózg i jeszcze niejeden raz stałem na granicy swojego bytu i niebycia. Mój mózg, coś co powinno w pełni ze mną współpracować, wcale a wcale współpracować ze mną nie chciał. A może było nas dwóch? Jeden młody i nieopierzony jeszcze Krzysztof który nie potrafił sprzeciwić się temu, co w środku swoim miał. A może dwie osobowości, w tym jedna, naturalnie dominująca? Starsza? Pewniejsza siebie? Konsekwentna do bólu? I nie słuchająca nikogo? Dziś już mogę coś chcieć, do czegoś dążyć i iść w kierunku przeze mnie obranym, Musiałem całkowicie zmienić mój sposób myślenia a w tamten stan. nie miałem na to jeszcze żadnych szans. W tamten czas pewny byłem, ze dokonałem wielkich zmian, że jestem już innym, nowym, całkowicie prawidłowo już zbudowanym człowiekiem. Tak jednak nie było ale widzieć mogę, zobaczyć mogę, to wszystko dopiero dziś. Być może zatrzymałbym się, nie dokonując już żadnych kolejnych zmian, nie piłbym i byłoby wszystko u mnie klawo. A tak dostałem dobrze w ryj, zatrzymałem się aż wszystkie kredki wysypały mi się z piórnika. I od początku musiałem wszystko poukładać, posegregować i spojrzeć na to z innej, nie dostrzeganej przeze mnie jeszcze strony Zazdroszczę, chociaż to zbyt wielkie słowo, zawsze ludziom którzy nie zapijali, ludziom którzy jeszcze mieli to, czego nie miałem we swoim wnętrzu już, jeszcze ja.
    Nie namawiam oczywiście do zapijania i dalszej zabawy swoim życiem. Piszę tylko jak z tym, było u mnie.
    Zmieniałem się w końcu, w końcu wpuszczając do swojego wnętrza zmiany bez wewnętrznych protestów ze swojej strony. jakkolwiek to brzmi. Wszystko narzucone, nakazane, wymuszone spotyka się z wewnętrznym sprzeciwem i jest to całkowicie ludzkie. Nie chcę i już, a jak muszę to cierpię, tak miałem i nie obchodziło mnie nawet to, że zmiana jest słuszna.  Aby nie czuć bólu i zgadzać się bez problemu nie można mieć innych alternatyw. Takie naturalnie wymuszenie lub dostosowanie się do otaczającego nas świata, ludzi czy rzeczywistości. To tak jak u mnie w domu jest z herbatą. Piję jej dużo, bardzo dużo, cały czas i tak mam od urodzenia. Piję tanią taką z Biedronki, gdzie osiemdziesiąt sztuk kosztuje około trójki, ale jak mamy w domu gości, gdy  przychodzi ktoś, kupujemy droższą, lepszą, smakującą mi lepiej i pachnącą w całym domu. Goście popiją wychodzą a herbata zostaje, powinna poczekać na następnych, ale ja do tego nie dopuszczę. Lubię ją, najlepiej się nią na pijam, uwielbiam jej zapach i jej smak. Nie będę pił swojej, która aż tak mi nie smakuje i której nie lubię aż tak, wrócę do niej nie czując bólu, dopiero jak wypiję tą która pozostała po gościach. Chociaż ból to zbyt wielkie na to co się dzieje słowo. Jest inna dla mnie lepsza nie będę pił mojej, nie ma innej lepszej, piję swoją i wszystko jest ok. Nie wiem czy jest to wystarczająco widoczne, ale tak wygląda u mnie z herbatą. Zmiany swojego zachowania, swoich sprawdzonych sposobów, sposobu bycia i traktowania swoich bliskich w porównaniu do herbaty to prawdziwe wyzwanie i tutaj pojawi się prawdziwy sprzeciw i nie kłamany, naturalny ból. Po tym czasie, ostatnim zapiciu i naturalnym wymuszeniu małej, stałem się plastelinowy. Wszystko już wchodziło bez sprzeciwu i bólu, zaczynałem także widzieć szerzej niż do tamtej chwili i brać mogłem i brałem ze wszystkiego.

poniedziałek, 17 kwietnia 2017

Powrót

Powrót

    Bardzo szybko prawie ze wszystkim, poukładałem się z powrotem. Wróciłem na mitingi i bardzo wysoko, podnosiłem swoją dłoń. Chodziłem cały miesiąc w każdy dzień, ucząc się pokory i ponosząc konsekwencję swojego czynu. Nie mówiłem wprawdzie w jaki sposób do niego doszło, lecz i nie było czym się ,,chwalić,,. Jedyne co z biegu nie wróciło na miejsce to emocje z którymi miałem niemałych rozmiarów problem. Czułem się skrzywdzony. Łaziłem rozdygotany i byle co, tak jak dawniej wyprowadzało mnie z równowagi. W końcu poszedłem do psychiatry, dostałem prochy i było mi jakoś lżej. Piszę o sobie i swoim życiu zawsze było tak, wchodziłem i mówiłem co jest mi potrzebne, proszki takie a takie gdyż te mi pomagają, wypisywał i było lepiej. Znaczy jeden dzień, drugi dzień, trzeci, czwarty a piątego otwieram oczy i stoję w kuchni trzymając partnerkę za gardło. Proszki do śmieci i rankiem do psychiatry a tutaj kłopot gdyż ten co zawsze, już komplet ma. Rozmawiam z panią w recepcji i mówię, że kłopot mam, że jest ze mną nie klawo i być może kogoś jutro już zamorduję. Bardzo szybko znalazła mi innego, wolnego, który akurat chwilę dla mnie miał.
    Siedzieli naprzeciw siebie i po raz pierwszy w życiu czuł, że nie rozmawia z walniętym. Facet był już starszym, przygarbionym wiekiem facetem lecz nie wyglądał, wcale na psychiatrę. W swoim życiu był już u wielu, ale z takim spotkał się pierwszy raz. Przez myśl mu przeleciało, że widocznie z uwago na braki kadrowe, rozmawiać będzie z malarzem pokojowym lecz ten bardzo szybko przeszedł do rzeczy. Rozmawiał szybko i bardzo, bardzo rzeczowo. Bez trudu żadnego wyjmując z niego wiadomości, dla innych z jego specjalnościom nie osiągalne i będące poza ich zasięgiem. Rozmowa ich trwała ponad trzy godziny i nie czuł po niej, ani zmęczenia, ani wykończenia i nie był także tym wszystkim znużony.
    Od tamtego czasu minęło już wiele lat, a ja wciąż pamiętam każde jego słowo. Po raz pierwszy rozmawiałem jak równy z równym i nie gadaliśmy ani jednego słowa o specyfikach. Nie wiem co klient w sobie miał, lecz wyszedłem od niego wypoziomowany i od tamtej pory z emocjami zacząłem sobie jako tako, już radzić. Z każdym dniem lepiej i tak jest aż do dziś. Czubaszek przy nim i jej głos to zwykły pikuś. A ja, miałem fart. Od tamtego dnia nie wziąłem ani jednej tabletki, chociaż jeszcze nie raz było ze mną nie tak jakbym chciał. Może to nie był psychiatra? Może nie, ale dla mnie był w sam raz.
    Pewnego dnia na mitingu zmiana służb. Szukają naiwnych aby użerać się z całym tym motłochem, jak w tamten czas jeszcze myślał i pewny w pełni w tamten czas o tym był. Zauważył już, że osoby myjące szklanki nie zapijają lub zapijają jakoś mniej. Podniósł więc swoją dłoń i bez sprzeciwu ogółu został do tej służby, wyznaczony.
    Dziś już, jak widzę wszędzie wchodzą kubki styropianowe i to jak myślę wielki błąd. Lecz i wygoda i higiena i porządek o który należy, wszędzie dbać. W tamten jednak czas, na moje szczęście takich wynalazków jeszcze nie było i mogłem poprzyglądać się przemianie, jaka z uwagi na służbę tą, mnie spotkała.
    Już w pierwszy dzień zalała mnie krew, wszyscy wychodzą a ja zostaje. Zostaję i muszę myć po nich wszystkich ich brudne gary.. Po kiego podnosiłeś palancie łapę w górę i na jakiego pchałeś się tam gdzie przecież, nie musiałeś się wcale pchać. To bardzo delikatnie opisane myśli które wciąż panoszyły się w mojej głowie, każdego dnia jak inni opuszczali salę a ja z uwagi na moją służbę, pozostawałem aby po nich statki myć.
    Dziś jak tamten czas wspominam, niesamowitą radochę mam. Pamiętam każdy dzień i z każdym dniem malejącą we mnie złość, która z czasem przemieniała się w pełne sprawy zrozumienie i pewność, że robię to gdyż tego chcę i w tym jestem wszystkim, gdzieś tam pomocny. Dwa zaledwie zdania, może trzy ale wszystko, cała zamiana jednych myśli w drugie trwała, bez bajeru,chyba kurwa aż ponad rok.
     Kosmos.
    Pełnego roku, potrzebowałem aby pogodzić się z myciem szklanek, do których sam się zgłosiłem i popatrzeć na wszystko z innej, prawidłowej strony. Z innymi przemianami szło mi już jednak szybciej i nie wchodziły one przy tak dużym wewnętrznym sprzeciwie. Czasami wystarczył zwykły zbieg okoliczności, jak np. ten.
    Kiedyś całkiem przypadkowo przechodząc obok Netto spotyka Olę, wpadają na siebie i stojąc tak w siebie wtuleni, gadają nie przejmując się wcale, otaczającym ich tłumem. Ola to koleżanka z AA, to ktoś niesamowicie mu bliski i ktoś to ważne, o kim dużo wiedział z jej wypowiedzi. Gdy już się rozstali i każde szło w swoją stronę, przystanął zastanawiając się w czym przed chwilą brał udział. Dlaczego ktoś taki jak ona, wywołuje w nim tak naturalne emocje i nieodpartą chęć natychmiastowego jej przytulenia, dlaczego z nią, dla niej tak ma a nie ma, wciąż tego samego w stosunku do swojej partnerki? Dlaczego to takie dla niego trudne, czasami nieosiągalne i częstokroć niemożliwe. Nie wierzył, nie mógł uwierzyć w to, czego przed chwilą doświadczył.
    Od razu postanowiłem wprowadzić to u nas, strasznie trudno mi z tym szło. Powoli, jednak i wbrew jakby sobie, z każdym mijającym dniem przełamywałem w sobie ten swój, wyuczony, wykuty wewnętrznie nawyk. Podchodziłem już i chciałem wziąć w swoją rękę jej dłoń, lecz czułem  opór, że jakieś głupie, jakieś śmieszne, jakieś nieodpowiednie to jest i odchodziłem. Odchodziłem tysiące razy, podchodząc do niej jednak wciąż i wciąż i chociaż dziś widzę jak dziwne, jak dziecinne, jak nienormalne to było, to jednak było tak i chyba tak tylko, mogło ze mną w tamten czas, jeszcze być. Dziś jest fajnie, dziś normalnie, naturalne już jest, ale o normalności w tamten jeszcze czas, nie wiedziałem nic. Na każdym mitingu rocznicowym Oli, opowiadam o tym co pewnego dnia od niej poprzez przypadek całkowity dostałem. Co w prezencie bez żadnego wkładu kiedyś tam ot, tak po prostu dała mi. Dziękuję.

Koniec

Koniec


    Minął miesiąc. Kolejny jedenasty już, podczas którego ani razu nie pomyślał nawet o alkoholu. Siedział przy komputerze i kończył pisać wiadomość, podsumowującą mijający dzień. Na koniec napisał, ze dziś alkoholu się nie napił i za chwilę idzie spać. Wstał spoglądając na zegar, było po dwudziestej drugiej więc pomyślał, że zdąży jeszcze do Żabki, po papierosy. Ubrał się szybko wychodząc bez słowa poza drzwi, dziewczyny spały i nawet nie pomyślał aby je o tym informować.
    Wszedł do pustego sklepu i poprosił o 0,7 litra wódki, odkręcił i pijąc z gwinta powoli wracał do domu. Bez pośpiechu, bez emocji, spokojnie jakby nigdy nic, pił każdy kolejny łyk popijając następnym. Otwierając drzwi domu dopił do końca i stanął na wprost zaskoczonej napotkanym widokiem, zaspanej partnerki.
rano się wyprowadzę. Powiedział tak do niej, lecz bardziej, chyba do siebie samego.
    –    i tak ma być. Powiedziała bez jakiegokolwiek w jej oczach, zdziwienia 
    Dziś piszę już o tym bez jakichkolwiek emocji, dziś już tak mam. Bardzo długo o tym, i na temat tego, nic nie mówiłem, było mi wstyd. Dziś często o tym opowiadam. Mówię o sobie i tym co się stało gdy słyszę, że ktoś wali pewnościom, że alkoholu już w swoim życiu nie ruszy. Ja także w tamten czas, właśnie tak myślałem. Wystarczył zaledwie miesiąc czasu, aby mój mózg się przepoczwarzył. Wziął to, co było mu potrzebne i zrobił to, co było dla niego w tamten czas nieuniknione. Dziś jak prowadzę miting i czytam tekst o alkoholu który jest podstępny, zawsze się  uśmiecham. Alkohol stoi na półkach i jeszcze nikomu krzywdy nie zrobił, no może w Japonii podczas trzęsienia ziemi, spadając rozwalił komuś łeb. Alkoholizm jednak raz zamontowany, zawsze znajdzie jakąś lukę prawną, umożliwiającą mu podążanie w raz wybranym kierunku.
    Partnerka zakręciła się na nodze i wróciła spać, a on położył się w gościnnym od razu zasypiając. Obudził się nad ranem mając nadzieję. że był to tylko sen. Wstał i sprawdził w śmieciach w których bez trudu dostrzegł pustą po wódce butelkę. Ubrał się szybko i po cichutku wyszedł. Idąc pustymi ulicami, zastanawiał się, jak do tego doszło. W jaki sposób stało się to, co się stało i jak z tym wszystkim nadal żyć? Wszystko to do czego doszedł, wszystko z czym na dobre się uporał w przeciągu chwili zaledwie prysnęło jak mydlana bańka. Nie ma sensu, nie ma szans, nie ma już nic.
    Jeszcze wódka buzująca w żyłach nie dopuszcza faktów, jeszcze wszystko próbuje obrócić w żart, zamazać, zamienić w coś, czego nie było. Jeszcze, jeszcze lecz czas jej buzowania za chwilę zaledwie minie i przyjdzie coś z czym nie miał ani sił, ani ochoty się mierzyć. Mijając  sklepową wystawę wchodzi do środka kupuje dwieście gram, pije by oddalić na chwilę jeszcze nadchodzący, nieuchronny przecież czas. Wchodzi do parku w którym ogląda konary mijanych drzew, szuka takiej która bez trudu utrzyma jego zasrany życia los. Siada na ławce, z ciekawościom podglądając mijających go ludzi,  ale cymbał, baran, idiotka, debil itp., itd. nic się nie zmieniło. Wszystkich, wszystko i ze wszystkim, jakże dobrze znał przecież ten stan.
    Próbując wywołać w sobie nawrót i zwalić wszystko na wszystkich, byleby nie na siebie, pisze SMS y w których próbuje jeszcze na koniec całość, w tym swoim gównie umorusać. Pisze lecz nie widzi w tym sensu i logiki, nie czerpie z tego satysfakcji, nie czuje ukojenia, wytłumaczenia i zaleczenia swoich ran. W końcu dzwoni do siostry, prosi o pomoc i może się do niej na jakiś czas wprowadzić. Idzie przez las, w drugi niemalże koniec Szczecina. Idzie wóda paruje, paruje, paruje i w końcu widzi wszystko doskonale, takie 3d w jednej chwili której zaprzeczyć już niczym nie potrafi, jest z tym, jest w tym, tylko sam.
    Mieszkałem u siostry w lesie, chodziłem na długie spacery wciąż ze sobą rozmawiając, wciąż analizując i wiecznie niczego nie rozumiejąc. Po trzech dniach, po wieczności jak byłem pewny w tamten czas, zadzwoniła i zapytała tylko
czy zrobiłeś wszystko, aby utrzymać abstynencję?
chociaż to dziwnie zabrzmi, tak. Odpowiedziałem, chociaż fakty mówiły inaczej.
wytłumacz mi.
nie mogę, sam tego nie rozumiem.
wracaj.
    Dziś już znacznie więcej wiem na temat alkoholizmu, nie wiem jeszcze wszystkiego więc nie będę się mądrzył. Nie tak dawno, rozmawialiśmy o tamtym zapiciu
o jakim zapiciu mówisz? To nie było zapicie, tylko zwyczajna próba samobójcza. Powiedziała.
     I chyba coś w tym jest.
    Nie miałem nic i byłem nikim, jedyne co posiadałem wisiało na jednej zaledwie lince, na lince mojej abstynencji. U siostry mogłem pomieszkać zaledwie kilka dni, po czym musiałbym się wyprowadzić, zniknąć najlepiej na zawsze. Byłem jeszcze zbytnio hardy, zbyt zbuntowany i zbytnio poraniony aby kogokolwiek o cokolwiek prosić. Moja sytuacja była tragiczna, lecz nie potrafiłem jeszcze rozmawiać z nikim, zwłaszcza ze swoją partnerką.

Wariat

Wariat

    Szło wspaniale, żadnych ciągotek i coraz rzadziej dopadało go, złe samopoczucie czy też ogarnąć potrafił go podły, wieczny kiedyś nastrój. Pewny był, że szczęśliwy jest. Nie znał tego i nigdy tak, nie miewał. Mała wciąż z nim i z każdym mijającym dniem, byli oboje, bardziej sobie bliscy. Telefony od partnerki rzadsze, przesłuchania krótsze i jakoś tak i im, nagle zrobiło się lżej.
    Byli na spacerze, mama w pracy a oni wybrali się do piaskownicy. Piaskownica to coś fascynującego, zaledwie cztery ze sobą złączone deski, wywrotka, lub dwie piasku i już dzieciakom nie znika uśmiech z ust. Mała buduje coś tam, niespotykanego i nie opisanego nigdy w żadnej z ksiąg a on siedzi na ławce nieopodal i tylko się, jej przygląda. Jak czegoś potrzebuje, jak coś ją smuci lub też nurtuje, woła a on natychmiast się przy niej zjawia.
    To nadal fascynujący i niepowtarzalny czas, to niepisane układy i symbioza o której istnieniu nie miał, nigdy zielonego nawet pojęcia. Chroniąc siebie i swoje niepicie przestaje zajmować się innymi, żyje w swoim małym świecie i po raz pierwszy czuje coś, a czuć może pierwszy raz. Mała chodzi już, lecz robi to nieporadnie, czasami się chwiejąc, czasami przewracając, czasami na coś wpada i robi sobie kuku z którym on, tak jak umie pomaga jej sobie, radę dać. Bawią się, wspólnie sprzątają, wspólnie także przygotowując obiady i inne, coraz ciekawsze i smaczniejsze specjały. Frajda której nie znał i pierdoły z których, zaczyna coraz więcej brać.
    Zobaczył go, a raczej usłyszał już z daleka. Darł się tak, że nie sposób było go nie słyszeć. Znał ten głos, więc nawet tego nie chcąc, odwrócił w tamtym kierunku swoją twarz. Lazł środkiem parkowej ścieżki, drąc swoją mordę na wszystkich tych nieszczęśliwców, którzy mijali go  zarówno z prawej, jak i lewej jego strony. W ręku trzymał do połowy już opróżnioną butelkę wódki i co chwila wypijał z niej, następny łyk.
    Pamiętam, że siedząc tam w tamten czas i widząc otwartą flaszkę w jego ręku, przypomniała mi się szklanka do połowy pełna, lub też pusta w połowie już. Pomyślałem, że otarta butla w ręku alkoholika  i tak za chwil zaledwie kilka, będzie do czysta opróżniona..
    Często ze sobą rozmawiali. Na mitingach siedzieli obok siebie i na wszystkie tematy mieli podobne zdanie. Było im blisko, było im ciepło, było im w sam raz. A tu taki numer. Przestraszył się, że do niego podejdzie i będzie bełkotał coś o wiecznym niespełnieniu. Że zaczepi go, że mała zobaczy a nie chciał już, aby cokolwiek stamtąd jeszcze widziała. Poczuł więc ulgę gdy minął go, nie poznał go i poszedł ze swoim kłopotem i swoją troską dalej.
    Spotkali się po tygodniu, przypadkowo wpadając na siebie na ulicy. Patrzył na jego opaloną wypitym alkoholem twarz nadal nie wierząc, że mogło do tego dojść. Koleżka sam zaczął gadać, o tym co mu się przytrafiło, i w jaki sposób to wszystko się całe szczęście, po tygodniowym ciągu zakończyło. Wymówka jednak jakiej użył, wprawiła go w pełne osłupienie. Uważał, udawał jak sądził, że wszedł do sklepu i wcale sobie z tego nie zdając sprawy, kupił wódę i zaczął ją pić. Ale leszcz, jak o nim pomyślał, leszcz który pewny jest, ze trafił na głupszego od siebie leszcza. Dureń który niby co? I niby jak? I w jaki niby, sposób?
    Staliśmy nieopodal rozmawiając i czułem się jak debil. Znaczy gorzej. Czułem się potraktowany jak debil i nie za bardzo wiedziałem co też, mam z tym, z nim zrobić? Wywalić mu w ryj? Czy też powiedzieć mu co też, na temat jego wymówki sądzę?
    W tamten czas miałem jeszcze tak, miałem tak i nie za bardzo potrafiłem z tym cokolwiek zrobić. Kiedyś na mitingu ktoś, sam nawet już nie pamiętam kto, powiedział coś na temat prawdomówności. Twierdził, że zawsze należy mówić prawdę i w prawdzie także należy, od dziś dnia żyć. Przygarnąłem jak swoje i od tego dnia, jak widziałem, że z kimś, coś tam nie tak, że ma inaczej niż ja, mówiłem mu o tym prosto w twarz. Dziś się śmieję ale było tak, dotyczyło to wszystkich, szczególnie zaś mojej partnerki, która od tamtej chwili mała po prostu przerąbane. Stojąc tak naprzeciw niego, tłumiłem w sobie ten dążący do prawdy pęd i o dziwo nie powiedziałem nic. Pożegnaliśmy się i każdy z nas poszedł w swoją stronę, każdy myśląc na temat drugiego tylko, tyle ile chciał.
    Patrzył jak niknie w dali i nadal nie potrafił się w tym połapać. No bo niby jak? wszedł do sklepu, kupił, wiedział co, odkręcił i wypił a teraz ucieka udając, ze to nie on. Wariat, Uśmiechnął się tylko do siebie samego, pewnym będąc, ze jemu nigdy by się nic takiego, zdarzyć nie mogło.
    Miałem dziesięć miesięcy abstynencji, spokój w głowie, spokój w domu i jaki taki życia sens. Nie ciągnęło mnie do alkoholu a i domowych sprzeczek miałem powoli dość. Z małą pełna symbioza,  z dużą coraz większe zrozumienie i wszystko było ok. Partnerka ostrzegła, że jak jeszcze raz sięgnę po alkohol, będzie z nami koniec a bez małej, już trudno byłoby mi żyć. Po cóż niby miałbym jeszcze sięgać po to gówno z którym, i bez którego, było mi tak trudno kiedyś żyć.

poniedziałek, 20 marca 2017

Przełom

Przełom

    Każdego dnia, o każdej godzinie wzajemnie się wspierali..Tak jakby podpierając się niewidzialnymi tyczkami pomagali sobie w tym swoim życiowym obopólnym nieprzystosowaniu. Widział, że uczestniczy w czymś wyjątkowym, niepowtarzalnym i jedynym w swoim rodzaju.
    Co prawda gdy nadchodził piątek już rozmyślał o czekającej go sobocie i niedzieli oraz tym, że w domu przebywać będzie jej mama lecz i z tym, i w tym bardzo szybko się poukładał.
    Pisałem już o tym, że bez wewnętrznego sprzeciwu potrafiłem obalić każdy światowy porządek. Zburzyć wszystkie, wszystkim pomniki i każdy sens zamienić w bezsens jego istnienia. Potrzebowałem tego aby spokojnie i bezproblemowo sobie pić. Coś tam z tym piciem powoli robiłem lecz to pracowało we mnie nadal. Przeszkadzało, niszcząc mnie niemiłosiernie i czerpiąc tyle energii, że trudno a czasami potwornie trudno mi z tym szło.
    Te telefony od partnerki, wieczne przesłuchania, inwigilacja i szpiedzy którzy zewsząd obserwują mnie zabierały mi część radochy którą powoli zaczynałem czerpać z sytuacji w której się znajdowałem. Bezsens w sensie znajdzie każdy, sens z bezsensu  musiałem i to bardzo szybko wykrzesać ja
    Nawet dobrze mi poszło i bardzo szybko wprowadziłem to w swoje życie. Telefony od partnerki, tłok w tramwaju, kolejki u lekarza, w sklepach, dziwne zachowania innych. Wszystko i wszędzie, od tego dnia stawać zaczynało się naturalne, całkowicie wytłumaczalne i działo się tylko po to, abym ja nauczył się pokory, lub też jak kto woli pokornym abym w końcu się stał. Tak to wbiłem sobie w głowę, ze mam to to dziś.
    Od małej nadal bierze tyle tylko ile można, wszystko. Oglądają wspólnie bajki, a on siedzi i podgląda ją jak istny kameleon.
    Dziś próbuję zachowywać się tak jak w tamten czas, jednym okiem patrzeć na ekran telewizora a drugim obserwować jej twarz. Tak uczyłem się życia i tego co wywołuje w niej nieznane, niezrozumiałe dla mnie zachowania. Co sprawia, że na jej twarzy pojawia się uśmiech co, że w oczach jej widzę strach a co wywołuje wspaniały niekontrolowany śmiech. Dziś tak już nie potrafię, dziś już nie mam tak ale w tamten czas bez problemów tak właśnie robiłem.
    Mała zaczyna włazić mu na kolana. Nie rozumie, nie zna i nie wie czego chce? Ona włazi a on ją z kolan swoich zdejmuje i trwa to jakiś czas. W końcu, kiedyś jednak zostaje a on czuje coś czego słowami nawet nigdy opisać by nie potrafił. Ciepło którego nie znał i więż jakiej jeszcze nie miał okazji poznać.
    Włazi i zostaje. Często, chociaż już ciężka włazi na moje kolana i dziś, lubię to i nadal czuję to samo, co czułem w tamten chory jakże dla mnie czas. Powoli budzi się coś we mnie, rodzi się być może we mnie coś, pierwszy raz. Czuję coraz więcej, daję coraz więcej i nie boję się, nie obawiam się jej tego dać. Bawimy się i mogłem dla niej być wszystkim osłem, baranem, wielbłądem mogłem zrobić wszystko aby tylko zobaczyć w jej oczach radość, ubaw czy też usłyszeć jej śmiech. Działa jednak tylko dla niej gdy wraca jej mama, z jej wejściem następuje klops. Do dziś tego nie rozumiem, ale przecież było tak. Jak wracała z pracy dawała jej jeść, wystawiała ten swój cycek i mała natychmiast zostawiała mnie. Może byłem zazdrosny? Byłem i chociaż to głupie, to miałem tak.
    Robi się fajnie, czas mija a jemu ani w głowie po wódkę rąk swoich wyciąganie. Pięć, sześć, siedem miesięcy i nic, jak zamurowany bez bólu, bez cierpienia, bez zgrzytów, płaczu i łez. Był pewny, że wszystko dawne ma już poza sobą, że już nie wróci, że nauczył się z tym gównem wewnątrz siebie już żyć.
    Mała zaczyna chodzić i chociaż cierpi gdyż pierwszy raz poszła przy babie a nie nim, cieszy się. Pierwsze czego ją w tamten czas nauczył to równe ustawienie kapci przed spaniem. Jak szła spać, ściągała kapcie, skarpetki które złożone wkładała w buciki i ustawiała jeden przy drugim. Taki kolejny jego protest song i zemsta za kapcie których wciąż nie potrafiła ustawić jej mama.
    Boże, byłem psychopatom. Ale tak było.    
    Kiedyś oglądają telewizję i program o życiu podwodnych stworzeń. Pani Czubaszek której głos działa na niego jak balsam, opowiada o pewnym rodzaju meduz które to będąc otoczone przez żarłoczne ślimaki i pozbawione drogi ucieczki, mają we swoim wnętrzu wmontowany mechanizm pozwalający im w przeciągu chwili zaledwie, wyłączyć wszystkie funkcje życiowe i umrzeć, uciekając w ten sposób od bólu i cierpienia. Popatrzył na małą i zdał sobie sprawę, ze gdyby tak jego w takie czary bóg na starcie już wyposażył nie byłoby go tutaj już miliony razy.
    Każdego dnia gdy jej mama się we drzwiach pojawiała, miał chęć już nie przeżywać tego ponownie, i tylko kolejny nadchodzący dzień, nowy czas jego z małą przebywania sprawiał, że nadal w tym trwał.
    Jedną kochał całym wnętrzem swoim, drugą nienawidząc każdym atomem swojego ciała i duszy swej. Kosmos.
    Dziś pisząc to smutno się uśmiecham, ale tak było.
    Mija ósmy miesiąc jego abstynencji i nadal nic się nie zmienia. Wciąż to samo i nadal wieczna inwigilacja i przesłuchania.
    Co zjadła, o której zrobiła kupę i jakby była specjalistką od kup zapytuje jakiego koloru było to czego niepotrzebnie się pozbył. W co ją ubrał, jakby nie miała poustawianych na każdym rogu szpicli którzy wciąż jej wszystko na niego donoszą. Próbuje z nią rozmawiać i ustawić priorytety których zarówno on, jak i ona nigdy łamać nie powinni. On jest z małą i robi co chce, jest odpowiedzialny, stabilny, dorosły i nie pije alkoholu, nic złego małej nie grozi. Liczy na pełne zrozumienie, na wyrozumiałość i zaufanie którego jeszcze przecież nie tak dawno sam do siebie nie miał prawa mieć.
    I żadnych zmian, po raz kolejny trafia na żelbet, brąz i stal, ani jednego ustępstwa, ani milimetra swobody i możliwości podjęcia samodzielnie jakiejkolwiek decyzji.
    Partnerka jest po studiach a psychologię miała w geny swoje od urodzenia wpisane, gdyż skąd? to? to? i tamto? i skąd wiedziała jak postępować miała z takim debilem jakim byłem ja? Wyglądałem przy niej jak dzieciak, spaliła mi całą moją scenę, powyrzucała wszystkie lalki, odkryła szafkę z maskami, zakończając także skrytą grę wyciskając wszystkie pryszcze, nim jeszcze stały się wrzodami. Magik.
    I za to właśnie ją nienawidziłem, odkąd mała przyszła na świat, zmieniła się i już nie była fruwającą pod byle pretekstem flagą lecz nagle, tak z dnia na dzień przestała się tym wszystkim zbytnio ekscytować. Całkowicie panowała nad emocjami nie pozwalając mi się już nigdy sprowokować,
    Ten jej wewnętrzny spokój, ta zamiana poprzedniej grozy w nagły żart, mnie po prostu przerażał. Jak wtedy byłem pewny, że poprzewracało się jej kompletnie we łbie.
    Ktoś w tym domu był przecież popierdolony, a nie mogłem być nim jeszcze ja. Robiła swoje i wcale się mną nie przejmowała, jej zainteresowanie całkowicie skupione było na dziecku i jego bezpieczeństwie..
    Jak zawsze od razu dostałem w łeb.
    Rozmawiała jak z dzieciakiem, spokojnie jak nigdy dotąd, informując mnie, że czas zaufania nadejdzie, że zaufania tego już wielokrotnie nadużyłem i dziecko to nie zabawka którą można się pobawić i zepsutą wyrzucić na śmietnik. Że muszę poczekać, a ona popatrzeć, poprzyglądać się, że nie kontroluje tylko bardzo, ale to bardzo, boi się aby nie stało się coś, czego nie można będzie już cofnąć.
    Nie wypominała mi i nie pokazywała w czym nawaliłem, że co jakiś czas zapijałem, wciąż się czepiam i zachowuję jak bym był na polowaniu. wstaję rano mając do niej pretensje i kładę się w pretensje do niej, wtulony.
    Kolejny raz mnie rozbroiła, kolejny raz mówiąc to czego się, nie spodziewałem.
    Kiedy niby zaufanie którego wciąż mi brak? poprzyglądać, popatrzeć kiedy ja chcę, ja muszę, natychmiast, najlepiej już, w tej chwili.
    Dziś także czasami wypytuje mnie o każdą sprawę. Czasami jednak całkowicie inaczej wygląda niż było to dawniej. A  może jest tak jak było, tylko ja inaczej widzę, niż widziałem to w tamten miniony całe szczęście już czas.

piątek, 3 marca 2017

Bolki

Bolki

    Sąsiedzi których mijał na schodach wszystkich rozrywał w myślach swoich tak jak żaby, pewnym będąc że wystawiają swoje łby poza drzwi aby zobaczyć w co dziś ją poubierał.
    Partnerka po powrocie z pracy o wszystko pytała a i telefonicznie wciąż nie pozwalała mu odsapnąć.
    Zbudował w końcu świat w którym bez problemu potrafił się poruszać, był z kimś kogo kochał ponad życie i życie swoje bez protestów w przeciągu chwili mógłby w jej obronie oddać. A tu ciągłe przesłuchania i wszędzie, na klatce, na ulicy, w tramwaju, na działce wszędzie go obserwują.
    Wszystko, wszędzie, zawsze było ok, więc po cóż wieczna inwigilacja i telefoniczne na okrągło przesłuchania? Był dorosły, dojrzały, godny zaufania, nie pił i po raz pierwszy był w pełni spełniony i to ją chyba tak bolało.
    Boże, jakże dokładnie miałem skopany cały ogród swój, aby w taką obsesję wpaść. Wszędzie widziałem szpiegów i wszystkich posądzałem o szpiegostwo dziś wiem, że i to zapewniało bezpieczny świat dla małej i moje ciągłe nad fruwającymi wewnątrz emocjami się kontrolowanie.
    To trudny okres pewny byłem, że jestem tam tylko do chwili gdy mała podrośnie na tyle aby pójść do przedszkola. Jednak od bardzo długiego czasu miałem jakiś określony okres, jakieś bezpieczne miejsce i czas który każdego dnia dawał mi tyle, że zmieścić tego w swojej głowie nie byłem w stanie. Pierwszy raz opiekowałem się dzieckiem i robiłem to najlepiej jak umiałem, nie umiałem nic więc każdego dnia uczyłem się wszystkiego od zera. Hipnotyzowała mnie, dając coś czego nie znałem i czego chyba nigdy nie miałem prawa znać.
    To był i nadal jest fascynujący dla mnie i bezcenny czas, nigdy nie będę w stanie oddać tego co w tamtym okresie od niej otrzymałem.
    Byłem logiczny. Spędzam z małą cały dzień, karmię ją, ubieram, chodzimy na spacery, bawimy się, oboje rozwijamy, jest cisza i wszystko działa jak w zegarku. Wszędzie w domu i poza nim na spacerze, w piaskownicy zawsze spokój, sielanka, cisza i luz. I nagle dzwoni jej mama i zadaje jakieś głupie pytania, wraca do domu i nagle jak wchodzi to tak jakby ktoś przez otwarte okno wrzucił całą wiązkę odbezpieczonych granatów.
    Kto winien? przecież jak jej nie ma i nie dzwoni wszystko działa jak w programie, wchodzi i koniec ciszy. To przecież nie może być moja wina.
    logiczne? na tamtą moją logikę, aż nadto.
    Dziś się z tego śmieję, wszystko skończyło się wspaniale i wspaniale także zapowiada się dalszy tego ciąg.
    Mogła się bać? nie tylko mogła ale powinna, byłem dorosły? dojrzały? godny zaufania? ha, ha, ha.
    Byłem spełniony, po raz pierwszy dawałem, nic nie oczekując w zamian i dostawałem wszystko o nic nie musząc małej nigdy prosić. Symbioza o której istnieniu nie wiedziałem nic a w której dziś, żyję każdego dnia, niebo jest we mnie i zewsząd ogarnia mnie.

Cud

Cud

    Kiedyś bardzo, bardzo dawno temu czytał w jakiejś gazecie artykuł na temat amerykańskich żołnierzy, powracających do domu, z wojny w Wietnamie.
    Napisali w nim, że jedynym lekiem na ich poranione dusze i ciała, jest kontakt z małymi niewinnymi dziećmi.
    Pamiętał, że czytając zastanawiał się co też wspólnego mogą ze sobą mieć wyćwiczeni w wiecznym zabijaniu żołnierze i malutkie bezbronne dzieci.
    Mama małej w końcu aby zarabiać pieniążki na całe to tałatajstwo znaczy niego, musiała wrócić do pracy. Wracała niechętnie zapewne w duchu bardzo go o wszystko obwiniając. Przecież to on a nie ona, powinien do pracy iść, zarobić na domu i ich utrzymanie. To ona, a nie on z małą powinna pozostać w domu i ona, nie on w pełni kształtować powinna na całą przyszłość, na zawsze ją.
    Bardzo czekał na  tamten dzień, wyczekiwaną od dawna chwilę, gdy już zamknęły się za nią w końcu drzwi. Został z małą sam w domu i musiał się w tym wszystkim w końcu poznajdywać.
    Wystarczył mu tylko ten jeden dzień aby w pełni zrozumieć jak żołnierze, dlaczego z żołnierzami tak właśnie jest. Nawet jak na jego logikę, nie mógł się jej bać. Nie potrafiła jeszcze manipulować, nie nauczyła się także jeszcze grać, miała siedem miesięcy i była po prostu sobą.
    To całe jego wieczne przekonanie, ten od wieków, od zawsze niesiony wór po zaledwie godzinnym z nią, sam na sam przebywaniu w całości mógł już wyrzucić na, za okienny dwór.
    Nie zagrażała mu, nie kombinowała jak go udupić, wysadzić w powietrze, jak z niego zrobić najzwyklejszego w świecie wała, nie kopała dołków i nie robiła żadnych, najmniejszych nawet podchodów.
    Jak chciała siku, robiła siku, jak kupę to produkowała kupsko, jak chciała jeść jadła, jak nie to nie, pić także, a jak ją coś bolało płakała. Totalnie nie pasowała do żadnego z jego stałych stenopisów i do niczego co w swoim życiu znał.
    Kobiety płaczą kiedy czegoś chcą, grymaszą gdy im czegoś brak, łażą inaczej jak czegoś potrzebują i inaczej też podają obiad gdy im się o coś rozchodzi. Grają, a on znał wszystkie z całego wachlarza, oglądanych wiecznie ich damskich gier.
    a tu co? a tu jak?
    Nawet ją o grę podejrzewać nie może, nie potrafi tego zrobić nawet jakbym tego bardzo chciał. Jest niewinna, niesamowita, prawdziwa, naturalna, jedyna jaką znał. Kiedyś jeszcze był widocznie zbyt, zbytnio młody, być może zbyt zapracowany, zbyt zmęczony lub też zbyt pijany wciąż aby to z synami swoimi po przeżywać. Może był zbyt wielki aby się nad tym pochylić, może zbyt głupi aby dostrzec to?
    A ta, zaskoczyła go, zahipnotyzowała, zamroziła na kość. Siedział obok niej wpatrzony w to jej życiowe niedostosowanie, w tą jakoby nieporadność jej i wiedział,  gdyż musiał, że ma przed sobą istny cud. Gadała coś tam po swojemu a on z uwagi na powyższe nie mógł skrzywdzić jej, nie potrafił przewidzieć jak u innych co też w tym łebku sobie przeciwko niemu knuje, kombinuje, co tam w swoim wnętrzu przeciw niemu sobie tka.
    Skrzywdził wielu ludzi, im bliżej tym bardziej, im cieplej tym głębiej ale wszędzie i zawsze tylko broniąc się, przed ich wiecznymi zakusami.
    Tutaj nie było możliwości i manipulacji, tak w rozwoju swoim posuniętej, aby nadal potrafił, rzeczywistość postrzeganą jak beret przewrócić na drugą jego, niewidoczną dla innych stronę.
    Obezwładniła go, wyrywając z rąk całą jego sprawdzoną dotąd w bojach broń, nakazując mu jej odłożenie a jak to  zrobił, nie miał w dłoniach swoich nic.
    Podczas całego swojego życia, w sposób całkowicie przez niego wytłumaczalny słusznie, potrafił tylko wymuszać, zastraszać, szantażować, niszczyć, tyranizować i bić, a tutaj totalny klops, nie może niczego z doświadczeń swoich wprowadzić w czyn. Musi wcale tego nie znając dostosować się i zamiast się bronić, chronić zacząć ją.
    Siedział obok niej i chciało się mu wyć, był potwornie okaleczonym, wykoślawionym i pozbawionym jakichkolwiek ludzkich uczuć człowiekiem, a raczej czymś tylko w ludzką skórę obleczonym.
    Poszedłem do kibla i zwymiotowałem, czując smak rosołu z mojej pierwszej komunii, umyłem ryj i zacząłem swoją drogę od nowa.
    No to będziemy uczyć się życia, mała damo, oboje od zera, powiedziałem jakby do niej a raczej jakby do siebie samego. Dziś wiem jakim debilem byłem.
    U niej czysta kartka, nie zapisana jeszcze bieli, biel, u mnie stalaktyty, monolity, stal, mosiądz, beton i najbardziej niebezpieczny gdyż przelewający się z miejsca w miejsce żel.
Byłem pewny, że dostałem coś wyjątkowego.
    Że tak z dnia na dzień uczucia wyższe w prezencie miałem, że stałem się w przeciągu chwili człowieczy, że miłość, że wszystkie uczucia od tej chwili w sobie mam.
    To oczywiście bardzo długi proces, lecz w ten dzień. Zaskoczyła mnie, była całkowicie ode mnie zależna  a niczego mi nie nakazując, nie zagrażała mi. Nie musiałem się bronić, miałem tak a nie broniąc się nie musiałem i nie mogłem jej skrzywdzić. A to było bardzo cenne, dla niej bezpieczne, a dla mnie fascynujące, nieznane i miłe.
    Napisałem o choinkowej zemście która miała miejsce dopiero za półtorej roku, w czasie kiedy mała została pod moją opieką jeszcze nie miałem tak delikatnych pomysłów i byłem aby postawić na swoim zdolny prawie do wszystkiego. Byłem mściwy, uparty i nic jeszcze do mnie nie trafiało.
    Bóg chyba widząc to moje wewnętrzne nie przystosowanie, pokazał mi ją z drugiej jakże u innych niedostępnej dla mnie strony.
    Strasznie trudno mu szło, nie chodziło ani o niego ani o małą, jej mama jak był pewny nakładała im takie obostrzenia, ze strach się bać.
    Posiłki o wyznaczonych godzinach, tylko zapisane czy wyssane z cycków mamy. Pełnowartościowe, sto pięćdziesiąt procent zdrowia, esencja esencji, podstawa podstawy, sens, sensu.
    Ubieramy tak a tak, jak wieje w kropki, jak pada w paski a jak śnieg i mróz to w zygzaki.
    Idziecie tam, spacerujecie tak, ma być wyspana, wypoczęta i dobrze napowietrzona. Sam nie wie jak, ale powolutku zaczynał się w tym wszystkim układać. Znaczy coś tam dla przekory zmieniał, coś tam nie tak jak zapowiedziane miał, robił, coś tam zapomniał i jeszcze nie wiedząc że ludzki jest i prawo takie ma mieć, wszystkiego, nawet najmniejszych pierdół się wypierał.
    Wypierałem gdyż nie chciałem wciąż się tłumaczyć. Byłem przekonany, że będzie wciąż to drążyła, wciąż mi coś tam wypominała, ciągle na tym jeżdziła i zrobi mi horror. Byłem o tym w pełni przekonany, gdyż byłoby to całkowicie naturalne i normalne ja, jej właśnie tak bym zrobił.
    Z małą jednak bardzo dobrze mu szło, szybko się zorganizował i wszystko miał po dopinane na tip, top.  Był już z małą dobrze zespolony i każdym mijającym dniem znajdował wciąż nowe sposoby aby ją tym zdrowym, nowym podstępnie nafaszerować. Jadła rosła i stawała się z każdym dniem bardziej kumata, nie mówiła i była odpowiednia gdyż nie donosiła mamie, o wszystkim co się podczas dnia wyrabia. Ona jeszcze nie mówiła, lecz pewny był, że jej mama wszędzie powystawiała szpiegów którzy wciąż na niego donoszą.

Zemsta

Zemsta

    Mordowałem ją nadal co chwil kilka w myślach swoich, lecz czasami marzyłem aby ja gdzieś tak wizualnie, namacalnie troszkę uszczuplić. Czekałem na okazję, przecież jeszcze nie miałem w sobie sumienia atłasem wyłożonego.
    Poprosiła aby poszedł i kupił choinkę, strach się bać, gdyż zapewne kupi nie taką jak trzeba.
    Zawsze przecież była najpiękniejsza, najprzystojniejsza, jedyna w swoim rodzaju i taka, jakiej nie ma nikt.
    Fakt, co roku była wyjątkowa, nigdy zaś tak wyjątkowa jak, ta którą zakupił on. Wszedł do składu i bardzo długo wybierał, szukając niepotrzebnie wśród stojących i przygotowanych do sprzedaży, ta leżała z boku, zapłacił i wyszedł.
    Stanął po cichu w parku z niedowierzaniem patrząc na swój jedyny w swoim rodzaju skarb, niemożliwym było aby to, to samo z siebie w lesie wyrosło. Pień i zaledwie parę cienkich jak wypłata gałązek, igły krótkie i mizerne jak mróz za okienny, tej ciepłej wyjątkowo zimy. Pokraka taka, że wpadł w prawdziwą panikę, iż może spotkać kogoś ze znajomych, który pomyśli sobie o nim, nie wiadomo co.
    Wracał ogródkami, czając się jak żółw przed maratońskim biegiem, tylko po to aby jego nabytek ludzi, zobaczyło jak najmniej.
    Wszedł do domu i postawił, aby się zachwyciły, na samym środku pokoju. Zaniemówiła, zaniemówiły obie, tak jeszcze zadziwić potrafił. Straciły głos zdziwione zapewne skąd ją wziął? Przecież nie można było nawet przypuszczać, że z lasu. Natura czasami zadziwia, lecz jeszcze nigdy, czegoś takiego metodą ewolucji. wieków przepoczwarzeń nie urodziła. To było po prostu nie-moż-liwe.
    W domu widząc ją w całej krasie, wpadł w panikę, że tego skurwiela nadal miał we środku swym, i zrobił takie kuku, swoim wstyd.
    Dziś wspominając tamten czas śmieję się. Tak jednak było i taki jeszcze w środku byłem, dziś nie używam, lecz nadal to mam.
    Nie mogłem już nic, nie miałem już nic, nie potrafiłem w żaden już inny sposób ich za moje wieczne mordowanie ukarać. Ukarałem w ramach możliwości, tak aby odczuli, zobaczyli mój bunt, taki swoisty protest song wiecznego mojego umierania. Krzyk rozpaczy mej, na bezkresnej, bezwodnej i bezludnej pustyni.
    Wszystko zawsze najlepsze, z najwyższej półki, pitu, pitu i lakier na szkle a mi wciąż w rurkach tlenu brak.
      Dla małej wszystko jedno, jest zielona, jest w stojaku, będą pod nią prezenty, jest ok. Ubieraliśmy razem, oczywiście we dwoje gdyż partnerka ani myślała, dotknąć do niej dłonie swe. Świetnie się bawiliśmy, razem dokazując, resztę bombek odkładając do szafy, gdyż nie było ich na czym prawie, że pozawieszać.
    Jej mamę zamurowało, zaniemówiła na całe święta i na temat tamtej choinki, dotąd jeszcze nie powiedziała nic. Nie musiałem już kasować a kiedyś kasowałem, rozrabiać a kiedyś rozrabiałem i niszczyć, zawsze niszczyłem, nie musiałem bydlęcy być a i tak, ja byłem w tamta święta, najważniejszy. Jakkolwiek to brzmi.
    Upiekłem dwie pieczenie przy jednym ogniu, w drugą stronę także, niebezpiecznie, wciąż się rozwijając.
    Dziś już lubię firmowe rzeczy, zdrowe jedzenie a po choinkę chodzimy zawsze we trójkę. Co roku mamy piękną, lecz na zawsze tamtą wpisaną w pamięć swoją już mam. Partnerka lubi robić mnóstwo zdjęć, fotografika po prostu ją przerasta, tak ma. Ją przerastała fotografika, a mnie ciągłe zdjęć pstrykanie. Jak urodziła się mała przechodziła apogeum, zdjęcia i zdjęcia ani jednego dnia, godziny bez zdjęć.
    A z tamtych świąt ani jednego, żadnego śladu i odtworzenia żadnych szans.
    Dziś cieszę się, że ma swoje upodobania, zamiłowania, pierdyknięcia, że coś ma, denerwowałem się nie mając nic namacalnego, niczego upodobanego, że nie miałem nic.

Przytulanie

Przytulanie

    A teraz o przytulaniu. jak napisałem miałem z tym kolosalnych rozmiarów problem, totalny klops.
    Siedzieli i oglądali jakiś film, mała spała już i jakoś tak dziwnie jej mamie udało się nie zasnąć razem z nią. W końcu poszli spać, leżała obok niego i nie mogła zasnąć.
    - musimy coś postanowić, coś pozmieniać. Nie chcę dalej tak. powiedziała wyciągając go spod kołdry i szukając jak myślał guza, jeszcze tuż przed snem.
    - o czym mówisz? i co proponujesz? zaczął delikatnie, nie wiedząc dokąd znowu zmierza?
    - masz problem aby mnie przytulić i ja także z tym problem mam. Nie rozumiem dlaczego ja miałabym się do ciebie zawsze przytulać, a przecież nigdy nie wiem odwzajemnisz to, czy też odepchniesz mnie? Dziś może zrobimy tak, że to ja się do ciebie przytulę, ale jutro ty przytul mnie i tak na zmianę. Ok?
    -ok. odpowiedział, nie wiedząc wcale co o tym myśleć?
    Co to przedszkole? co za nawiedzony dom? Dzieciak, chce go uczyć jak postępować, w jaki sposób się zachowywać i co robić ma. Przytuliła się jednak do niego i jakoś zrobiło mu się na duszy lżej. Leżał zawsze czekając na pierwszy z jej strony ruch, wypalał się, niszcząc fajny, udany, często fantastyczny dzień, ale przecież wszystkie zawsze tak robiły zawsze tak, nie inaczej miał. Po raz pierwszy bez nerwów, niepotrzebnych rozgrywek i psujących wszystko tarć leżała wtulona w niego jak nikt.
    Przytulił się także więc do niej i zasnęli.
    Wariatkowo, popieprzony i kompletnie rozdygotany dom. Przecież nie są dziećmi i nie tak powinni się zachowywać. Tak w tamten wieczór to postrzegałem, była walnięta, to było widać, słychać i czuć.
    Ale, kurwa mać, za skutkowało.
    Zaczęło w końcu działać i chociaż jeszcze dużo było pomiędzy nami zderzeń i kłótni to ten niepisany układ z każdym wieczorem zbliżał nas. Czasami jak mnie zdenerwowała, jak powód jakiś na swój zły stan, znajdowałem bez problemu jeszcze w niej, chciałem łamać to co ustalone, nie pozwoliła mi już, konsekwentnie przywołując w tamten wieczór ustalone, ustalenia. Zaskakuje mnie do dziś, zaskakiwała od zawsze i aby tak jej już na zawsze pozostało. Kocham ją.
    Byłem beznadziejnie słaby.
    Oczywiście robiłem wszystko aby pokazać, że jestem przydatny i przydatny tak naprawdę w miarę swoich możliwości byłem. Nie miałem nadal pieniędzy, lecz one jestem pewny przychodząc w tamtej chwili pozbawiły by mnie możliwości jakichkolwiek dalszych zmian.
    Oddawałem należny mi od zawsze teren, nie pozwoliłbym na to nigdy, gdybym nie był aż tak malutkim jak w tamten czas. Bolało i boleć oczywiście powinno gdyż tak a nie inaczej w takiej sytuacji się ma.
    Nie mówiłem już o wszystkim co z nią jest nie tak, zamykałem ryj gdy coś nie szło po mojej myśli i przestawałem już także o swoje z dawnym zacietrzewieniem się bić.
    Lecz nie byłem z tego dumny i często czułem się z tym, kosmicznie wręcz żle.
    Do kolejnych stopni zmian powrócę jeszcze na tym blogu nie raz, nie jednokrotnie pokazując jak u mnie z tym przepoczwarzaniem było. Zmieniałem jedno i natychmiast w to miejsce ukazywało się drugie i trzecie, kolejne poczwarki wyłaziły z ciemni podświadomości, wciąż mi udowadniając, że przypominam Syzyfa i wpychany pod górę kamień i tak mnie w końcu rozwalcuje.